O Leopoldzie Tyrmandzie, cioci Imci i jazzie

Oprac. Aleksander Jaźwiński

Minęła 35 rocznica śmierci (19 marca 1985) Leopolda Tyrmanda: intelektualisty, pisarza i dziennikarza, autora wielu do dziś znanych i cenionych książek:
Zły, Dziennik 1954, czy Życie towarzyskie i uczuciowe

Pisał też artykuły do popularnych gazet: Przekroju, Expressu Wieczornego, Tygodnika Powszechnego, Rzeczpospolitej, Dziś i Jutro, Ruchu Muzycznego.
Spektrum jego zainteresowań było przy tym bardzo szerokie, pisał bowiem recenzje teatralne, muzyczne i sportowe.
Warto przy okazji wspomnieć, że za recenzję turnieju bokserskiego, w której skrytykował stronniczość radzieckich sędziów został zwolniony z redakcji Przekroju.

Dobitnie świadczyło to o jego nonkonformiźmie, który przejawiał się także w zamiłowaniu do jazzu. ,, A co Tyrmand ma wspólnego z jazzem?” To pytanie zdarzało mi się słyszeć dosyć często od ludzi którzy kojarzą go jako znakomitego pisarza, ewentualnie słyszeli o jego kolorowych skarpetkach, w których czasem się pokazywał.
A przecież Leopold Tyrmand był jednym z największych animatorów jazzowego życia w powojennej Polsce, pisał o nim na łamach gazet, opowiadał jego historię, uczył swoistego, jazzowego savoir vivre.
Dzięki niemu między innymi jazz w naszym kraju przetrwał najcięższy okres, kiedy próbowano go usunąć ze sfery publicznej.

Muzeum Jazzu przypomina teraz niewielki kawałek tej historii.

Na początku była YMCA. Brzmi trywialnie, ale znaczenie tej organizacji w życiu Leopolda Tyrmanda i historii polskiego jazzu było bardzo istotne i wymaga krótkiej wzmianki.
YMCA czyli Young Mens Christian Association, została założona w Londynie przez kupca Georgea Williamsa w 1844 r.
Celem grupy był harmonijny rozwój duchowy i fizyczny a szczególną uwagę poświęcała opiece i wychowaniu ludzi młodych.

Idea ta została później przeniesiona do Stanów Zjednoczonych, gdzie prężnie się rozwijała, a stamtąd w roku 1919 dotarła do Polski jako amerykańska misja humanitarna.
Jej zadaniem było niesienie pomocy żołnierzom dotkniętym wojenną traumą. Oprócz dostarczania żywności i lekarstw, organizowała także świetlice i propagowała aktywne spędzanie wolnego czasu poprzez sport.
Nie każdy chyba wie, że gry takie jak siatkówka czy koszykówka rozwinęły się właśnie w YMCA.

Za okazaną pomoc wdzięczny naród polski przezwał ją pieszczotliwie ,,Ciocią Imcią„. Idea tak przypadła Polakom do gustu, że w 1923 powstało pierwsze ognisko YMCA w Krakowie.

Intensywną działalność YMCA przerwał wybuch II Wojny Światowej i niemiecką okupację.
Większość ognisk rozwiązano,wciąż jednak funkcjonowała placówka w Warszawie przy ulicy Konopnickiej 6, niosąca pomoc humanitarną.
Po zakończeniu działań wojennych siedziba na Konopnickiej, która jakimś sposobem nie została zrównana z ziemią, dalej prowadziła działalność edukacyjną, wychowawczą i kulturalną.
W 1946 roku w jej obrębie powstał pierwszy polski, założony przez Leopolda Tyrmanda, powojenny jazz club To właśnie dzięki YMCE ten gatunek muzyki zadomowił się u nas na dobre.
Była jak wyspa życia w ponurym krajobrazie zrujnowanej stolicy, ale tylko do czasu.
W stalinowskiej rzeczywistości nie było miejsca dla jakiejkolwiek konkurencji w nieustającej wojnie o rząd dusz. W związku z tym YMCA została rozwiązana, na jej miejscu przez pewien czas funkcjonowało ,,Stowarzyszenie Ognisko”, ale też szybko zostało zlikwidowane. Oto zdanie podsumowujące ten okres:

,,Cóż to było za klawe życie!… Dwudziestowieczna cywilizacja pośród troglodyckich nor zwanych adresami mieszkalnymi. Z cywilizacji wynikały nastroje:uprzejmość, koleżeństwo, pogoda, oddanie sportom…W 1950 komunizm już jadł Polskę. W przekonaniu naszych prześladowców byliśmy zagnieżdżoną tutaj bandą akowców, wywrotowców, reemigrantów, andersowców, kontrrewolucjonistów…”1.

To są słowa Leopolda Tyrmanda, który w gmachu YMCA przy ulicy Konopnickiej mieszkał przez 9 lat.

Dzisiejszemu młodemu pokoleniu, które wiedzę o życiu w Polsce Ludowej zna z opowieści starszych lub z książek, czasem trudno sobie wyobrazić sytuację w której zwykłe słuchanie muzyki albo taniec może być aktem odwagi, że najzwyklejszą w świecie prywatkę mógł przerwać milicyjny nalot.
Tak właśnie było z jazzem, który w latach 1949 – 1956, był muzyką wyklęta przez socjalistyczną propagandę jako burżuazyjna i dekadencka.
Tych, którzy jazzu słuchali, grali lub w jakiś inny sposób wyrażali swoją sympatię, spotykały rozmaite nieprzyjemności od pobić po usuwanie z uczelni.

Władze nie przejmowały się tym, że ci ludzie, w większości bardzo młodzi nie mieli zamiaru występować przeciwko czemukolwiek, wystarczyło, że wyróżniali się z szarego tłumu poprzez strój i swobodny styl bycia, aby traktować ich jak intruzów, by z pogardą mówić o nich: Bikiniarze.

Określenie to wzięło się od wzoru atolu Bikini, często widniejącego na krawatach ówczesnych modnych strojów, ale w języku propagandy niosło ze sobą bezinteresowną nienawiść wobec wszelkiej odmienności nad którą nie można było mieć pełnej kontroli.
O to przede wszystkim chodziło, jak zresztą w każdym systemie totalitarnym, o trzymanie społeczeństwa w garści i ingerencję w niemal każdą sferę życia publicznego i prywatnego.

Wobec tego związek Leopolda Tyrmanda z jazzem wydaje się być naturalny, żeby nie powiedzieć oczywisty, z jednej strony intelektualista nie obawiający się płynąć pod prąd, z drugiej muzyka, która opiera się na improwizacji, zupełne przeciwieństwo sztywnego i szarego socrealizmu.

Zarówno człowieka jak i muzykę łączyła jawna afirmacja swobody w wyrażaniu siebie.
Tyrmand zakładając kolorowe skarpetki kiedy miał na to ochotę, choć dziś może wydawać się to nieprawdopodobne, demonstrował swój sprzeciw wobec narzuconych z góry wzorców ubierania się i zachowania.
Tak samo ludzie, którzy słuchali Jazzu i dobrze się przy nim bawili mimo głośnych pokrzykiwań różnej maści ekspertów i autorytetów.

Pragnienie wolności, choćby w zabawie i ubiorze było nie do zduszenia, ale też kuło niektórych w oczy i wywoływało wrogie reakcje. W marcu 1953 r.
Leopold Tyrmand zostaje obłożony zakazem publikacji po tym jak Tygodnik Powszechny, dla którego wtedy pisał nie chciał wydrukować oficjalnego nekrologu po śmierci Józefa Stalina.
Jazz z kolei już od dłuższego czasu spychano na margines do, jak to się mówiło, katakumb.
Znaczyło to, że grano po kryjomu w piwnicach, suterynach, w domach prywatnych z nieodłączną obawą, czy przypadkiem ktoś życzliwy nie wezwie milicji, która bezceremonialnie rozpędzała podobne imprezy.

Po śmierci Stalina świat zaczął się jednak zmieniać a nacisk władz słabnąć, także w sferze obyczajowej, czego najwyraźniejszym przejawem był V Festiwal Młodzieży i Studentów zorganizowany w Warszawie w 1955. Choć odbywał się pod kontrolą władz, to i tak był dla Polaków niesamowitym doznaniem, zetknięciem się z kolorową, pełną życia i wigoru kulturą zachodu.
Warto dodać, że podczas tego festiwalu miało miejsce kilka publicznych, jazzowych ,,jam sessions”.

Być może właśnie ta jaskółka zwiastująca może jeszcze nie wiosnę ale ocieplenie klimatu skłoniła Tyrmanda i Franciszka Walickiego do podjęcia próby wyciągnięcia rodzimego jazzu z podziemia. Ich idea zaowocowała zorganizowaniem w Sopocie w 1956 r. Pierwszego Ogólnopolskiego Festiwalu Jazzowego.

W Polsce Ludowej Sopot był jednym z niewielkich okien na świat, na statkach przywożono do kraju płyty i gazety, z których można się było trochę dowiedzieć co działo się za żelazną kurtyną.
W związku z tym Trójmiasto przyciągało jak magnes młodych ludzi.

Festiwal okazał się wielkim sukcesem, podaje się, że do Sopotu przybyło około 50 tysięcy miłośników jazzu, spośród wykonawców jedni z najlepszych:
Krzysztof Komeda, Andrzej Kurylewicz, Wanda Warska, swoją obecność zaznaczyły też dwa zespoły z zagranicy: Kamila Hali z Pragi oraz londyński The Dave Burman Jazz Group.

Bawiono się i tańczono tak jakby chciano zatrzeć ostanie ponure lata, młodzież w barwnym pochodzie przemaszerowała ulicami miasta, parodiując momentami defilady przodowników pracy.
Coś takiego nie mogło się oczywiście podobać władzom, które chyba nie do końca przewidziały, dając na festiwal swoją zgodę, jaka będzie jego skala.
Swojemu niezadowoleniu przedstawiciele organów partyjnych dawali upust pisząc choćby tak: ,, Przebieg pochodu wzbudził duży niesmak wśród poważnej części publiczności […].
Na udekorowanej platformie jechali wraz z organizatorami pochodu ob. Tyrmandem i tow. Walickim roznegliżowani studenci obojga płci, wykonujący w takt orkiestry coś w rodzaju tańca. Pochód zamykali studenci, którzy nieśli napis składający się z czterech dużych rozmiarów liter (DUPA)
2.

Niektóre gazety podłapywały ten ton wypowiedzi i ukazywały festiwal jako niemalże orgię chuligaństwa.
Na nic się to jednak zdało bo siła oddziaływania jazzu już została zamanifestowana.

Leopold Tyrmand mimo spadających na niego gromów odniósł, jak mi się zdaje, swoje największe, pozaliterackie zwycięstwo. Choć nie był muzykiem, jego zaangażowanie w propagowanie muzyki jazzowej przyniosło wspaniały rezultat.

Na razie zakończę na tym, późniejsze losy Tyrmanda i jazzu w Polsce potoczyły się różnymi kolejami, o czym na pewno będę miał okazję jeszcze napisać. Póki co mam nadzieję, że udało mi się przybliżyć choć w niewielkim stopniu sylwetkę tego niezwykłego człowieka i jego ukochanej muzyki.

W tym roku, 16 maja przypada 100 rocznica urodzin Leopolda Tyrmanda, patrona Fundacji Muzeum Jazzu.

Sejm ustanowił rok 2020 Rokiem Leopolda Tyrmanda.

W związku z tym jubileuszem Muzeum Jazzu przygotowuje wystawę dokumentującą życie naszego Patrona.


1 Cyt za: YMCA zawsze młoda, Nowy świat, 7 V 1992 r.

2 Cyt za: Był jazz, 10 listopada 1999 r.