Janusz Baluza Kozłowski, wspomnienie

Artykuł dzięki uprzejmości JAZZ FORUM (jazzforum.com.pl).

81 lat temu, 6 lipca 1941 roku przyszedł na świat w Krakowie jeden z czołowych kontrabasistów, JANUSZ „BALUZA” KOZŁOWSKI. Debiutował w 1959 roku we Wrocławiu w zespole Far Quartet Jerzego Pakulskiego, grał prawie ze wszystkimi (Tadeusz Erroll Kosiński, Zygmunt Wichary, New Orleans Stompers, Komeda, Kurylewicz, Namysłowski, NOVI Singers, Mieczysław Kosz, Nahorny, Ptaszyn, Paradoks, Swing Session, Old Timers, Tygmont Old Stars Jerzego Matuszkiewicza). Odszedł w Warszawie, 20 września 2016 roku.

Zmarł 6 lat temu, 20 września 2016 roku, żył 75 lat.


Z nieodżałowanym kontrabasistą na łamach JAZZ FORUM rozmawiał Tomasz Szachowski.

Jak większość jego rówieśników dorastających w trudnym okresie powojennym, nie daje łatwo za wygraną. Pogodny, przyjazny, wszechstronnie uzdolniony, ochrzczony kiedyś przez Hanka Mobleya mianem „Lollapalooza”, czyli nadzwyczajnego faceta, któremu nieobce są szalone przyjemności doczesnego życia. Janusz Kozłowski, w spolszczonym pseudo „Lala” bądź „Baluza”, jeden z czołowych polskich kontrabasistów, wspomina lata swej kariery.

Janusz Baluza Kozłowski fot. Andrzej Rumianowski

JAZZ FORUM: Od czego rozpoczęła się Twoja przygoda z muzyką?

JANUSZ KOZŁOWSKI: W Brzegu nad Odrą, gdzie przenieśliśmy się wraz z rodziną po wojnie, miałem takich kolegów w szkole, chałturników ogrywających wesela. Wtedy po raz pierwszy poznałem kontrabas. Gdy później zdawałem do szkoły muzycznej i spytano mnie, na czym chcę grać, odpowiedziałem, że oczywiście na fortepianie! Ale dyrektor szkoły (Niemiec, który został po zakończeniu wojny) powiedział, że na fortepian jestem już za stary (miałem wówczas kilkanaście lat) i żebym sobie wybrał jakiś inny instrument. Zdecydowałem się na kontrabas! W kilkudziesięcioletniej historii szkoły w Brzegu był to pierwszy wypadek, gdy ktoś chciał uczyć się grać na kontrabasie. Opiekował się mną altowiolista, który grał wtedy w filharmonii we Wrocławiu.

JF: Ale wtedy jeszcze nie wiązałeś swej przyszłości z muzyką?

JK: Nie! Moją wielką miłością było lotnictwo i to też zaczęło się od niezwykłego spotkania z szybowcem, który jak w bajce wylądował tuż przede mną, jak byłem na koloniach. Zaczęło się od modelarstwa, potem zostałem skierowany na kurs szybowcowy pod Jelenią Górą. Trzeba było jednak w końcu na coś się zdecydować, bo pewien próg wtajemniczenia przekroczyłem zarówno w muzyce, jak i w lotnictwie. Zwyciężyła muzyka! Już w podstawówce poznałem Czesia Bartkowskiego, bo już wtedy kręciłem się we wrocławskich środowiskach studenckich, „pałacykowych”, bardzo to było mocne środowisko, zintegrowane, w tym ruchu tkwiła wówczas straszna siła.

JF: Kluby studenckie dawały namiastkę wolności, bo możliwości wyboru były znikome.

JK: Oczywiście! Pamiętam, ważnym przeżyciem był dla mnie koncert orkiestry

Glenna Millera, prowadzonej wówczas przez perkusistę McKinleya. Mieli koncert w Hali Ludowej, do której się dostałem po piorunochronie (z kolegą) bo nie było nas stać na bilety. Później z Bartkowskim zaczęliśmy kombinować zespół, początkowo z ludźmi przypadkowymi, później z Jurkiem Pakulskim, co zaowocowało powstaniem FAR Quartetu. To był mój pierwszy zespół jazzowy, w którym grali Pakulski, Bartkowski i Zbyszek Piotrowski. Mieliśmy sporo grań i swoją stałą audycję w radiu, wtedy był dobry zwyczaj, że promowało się młode zespoły. Potem przeniosłem się do zespołu Tadeusza Kosińskiego, znanego w środowisku jako „Erroll” (bo bardzo ładnie grał pod Garnera.) To był jazz ostrzejszy, bardziej bopowy, no i myśmy się tym zachłysnęli. Zaczęły się jakieś wyjazdy, już wtedy poznałem Zbyszka Namysłowskiego, Michała Urbaniaka, Wojtka Karolaka, Gucia Dyląga, Andrzeja Trzaskowskiego. Można powiedzieć, że były to dla mnie początki zawodowstwa.

JF: W Twojej dyskografii pojawia się tak wiele zespołów o tak różnej orientacji stylistycznej, że można powiedzieć, iż jesteś muzykiem wszechstronnym, ale kiedyś zapewne ta orientacja była ściśle ukierunkowana.

JK: Muzyk jazzowy musi się często naginać muzycznie w zależności od zapotrzebowania, ale pewne gatunki bardziej mi odpowiadały i odpowiadają do tej pory. A propos w Brzegu, gdzie się wychowałem, był piękny poniemiecki basen z okropnie ryczącym radiowęzłem. Traf chciał, że ktoś tam często nadawał kilka niezłych płyt jazzowych. Były to m.in. Siostry Andrews, Count Basie i inne rzeczy przejęte po jakimś Niemcu. Tak sobie myślę czasem, czy moja miłość do swingu nie narodziła się właśnie wtedy!

JF: To był koniec lat 50. co dalej?

JK: Pamiętam pierwsze warsztaty jazzowe, w których brał udział m.in. Gucio Dyląg, według mnie najlepszy polski kontrabasista. To był ważny moment mojej edukacji jazzowej. Dostałem wówczas propozycję grania w zespole naprawdę zawodowym, jakim było tradycyjne combo Zygmunta Wicharego. Był świetnym liderem, potrafił ściągać zdolnych muzyków. Grali wtedy u Wicharego na trąbce Piotrek Kott, Kajtek Wojciechowski na klarnecie, Bruno Buczek na puzonie, w sekcji na perkusji Jasio Płaszczyk. Był to dobry zespół tradycyjny. Wówczas na rynku funkcjonowały praktycznie dwa równorzędne zespoły New Orleans Stompers i grupa Wicharego. Gdy spotkaliśmy się gdzieś na trasach, to obowiązkowo odbywał się całonocny jam do upojenia. Efektem tych właśnie spontanicznych spotkań z New Orleans Stompers była propozycja od Henia Majewskiego przejścia do jego zespołu. Ze Stompersami grałem chyba ponad rok.

JF: Mieszkając jeszcze we Wrocławiu? Przecież centrum jazzu tradycyjnego było już wówczas w Warszawie.

JK: Tak, już wtedy zacząłem wiązać się z Warszawą, tym bardziej, że tu się wiele działo. Miałem już dosyć dixielandu, który oczywiście lubię, ale nie wyłącznie. Szukałem czegoś nowocześniejszego. Wtedy sporo jamów odbywało się m.in. w SPAM-ie, w Medyku na Oczki, oczywiście także w Hybrydach i w Stodole. Jak ktoś miał ochotę pograć, to miał gdzie.

JF: Czy z tego okresu pamiętasz coś szczególnego?

JK: Oczywiście, np. świetne grania ze Stompersami w NRD czy pierwsze wyjazdy na Zachód. W NRD nagraliśmy płytkę, którą jeszcze przechowuję.

JF: Odczytajmy: jest to nagranie z 23 października 1963 roku, dokonane w Berlinie. Pełny skład: Henryk Majewski – tp, Włodzimierz Kruszyński – cl, Dymitr Markiewicz – tb, Bogdan Ignatowski – bj, Janusz Kozłowski – b, Mieczysław Wadecki – dr plus Jeanne Johnstone – voc. Strona pierwsza Pennies From Heaven i Thema aus Mondwalzer(foxtrot) Dunajewskiego, strona druga Bill Bailey (foxtrot) i Blues in B (foxtrot). Ładna pamiątka!

JK: Jak się słucha nagrań z tamtych lat, entuzjazm jest wręcz porażający! Braki warsztatowe pokryte zapałem, ale w sumie uważam, że nieźle grał ten zespół wówczas!

JF: Choć już byłeś dixielandem trochę znużony.

JK: Tak, szukałem czegoś nowocześniejszego. Wtedy właśnie Krzysztof Sadowski zaproponował mi współpracę z Bossa Nova Combo. Zacząłem z nimi grać wiosną, a w lecie pojechaliśmy na długą trasę do Rosji. Byliśmy pierwszym zespołem, który Rosjanie puścili za Ural! Całą trasę rozpoczęliśmy do Mongolii i to jest temat na zupełnie osobną opowieść. W samym Ułan Bator mają ładną salę i tam raz zagraliśmy dla jakichś rządowców, potem dla dyplomacji, potem mieliśmy grać jeszcze dwa tygodnie i nie wiedzieli, co z nami zrobić, bo wkoło pustynia. Przygód w każdym razie była cała masa. Z Sadowskim granie było nowocześniejsze, ale tak się złożyło, że wówczas (rok 1964) sporo grywałem na jamach ze Zbyszkiem Namysłowskim i Michałem Urbaniakiem.

JF: Przypomnijmy, że kształtował się wówczas Kwartet Namysłowskiego.

JK: Inauguracja tego zespołu miała miejsce w 1964 roku na Jazz Jamboree. Tuż potem był wyjazd do Anglii, gdzie m.in. została nagrana „Lola”. I potem dostałem propozycję grania z tym kwartetem. Było to dla mnie poważne wyzwanie, bo Zbyszek był muzykiem wymagającym, doskonalącym swoich partnerów i to jest być może jego jakaś misja życiowa. Grałem ze Zbyszkiem ponad pięć lat!

JF: Co z tego okresu pamiętasz najbardziej?

JK: Myśmy pracowali jak wściekli zupełnie, byliśmy na trzech trasach w Anglii, a były to wyjazdy ponad dwumiesięczne! Zespół się tam podobał bardzo, zjeździliśmy Wielką Brytanię wzdłuż, wszerz, na ukos, jak się dało! To się powtarzało rok po roku. W klubie Ronnie’ego Scotta poznałem m.in. Billa Evansa, mojego faworyta numer jeden wśród pianistów. Tak się złożyło, że kwartet Zbyszka w tym czasie akompaniował zespołowi Novi Singers, z którym też niezależnie od Namysłowskiego jeździłem na festiwale i trasy.

JF: Czy legendarna trasa na Antypody odbyła się z Twoim udziałem?

JK: Tak! To jest ważne wspomnienie i podziwiam do dnia dzisiejszego Jasia Byrczka, który miał niebywałą siłę i wyobraźnię, żeby w tamtych czasach w ogóle wpaść na podobny pomysł. Wypchnąć polskie zespoły do Australii, Nowej Zelandii i do Indii!

JF: Jak się pracowało ze Zbyszkiem?

JK: Pamiętam, jak kiedyś, klnąc na czym świat stoi, łomotaliśmySiódmawkę w kółko przez cztery czy pięć godzin, aż to się jakoś ułożyło, weszło w głowę i zaczęło działać. Była to po prostu ciężka, ale fascynująca praca!

JF: Kolejny etap to Mieczysław Kosz.

JK: Tak, pod koniec współpracy ze Zbyszkiem już grywałem z Mieciem. Zresztą zawsze miałem skłonność do grania w małych składach, które bardzo lubię duety, tria (stąd mój podziw dla Evansa!). Obecnie uwielbiam grać z Bodziem Hołownią, to jest po prostu ta sama grupa krwi ..

JF: Jak wspominasz Kosza?

JK: Straszne kompleksy wyłaziły z niego, potrafił pozornie z siebie kpić, ze swego kalectwa, ale to było na siłę, bo prawda była inna. Próbowaliśmy łapać klimaty evansowskie (z okresu jego nagrań ze Scottem LaFaro), ale czyniliśmy to jakby od pieca, bo wtedy nie było dostępu do nut, do transkrypcji, wszystko ze słuchu. Dziś bierzesz nuty i grasz. Masz tu całą analizę harmoniczną, wszystkie rozwiązania, skąd taki akord czy taka modulacja. Więc te klimaty evansowskie próbowaliśmy robić bardziej intuicyjnie niż świadomie. A przecież to są reguły jak u Bacha! Wtedy z Mietkiem Koszem grał również Jacek Ostaszewski.

JF: Płyta została nagrana w trio Kosz-Ostaszewski-Stefański?

JK: Tak. Ja z kolei występowałem z Mietkiem na Jamboree, także nagrywałem w radiu.

JF: Lata 70. to dobry okres dla jazzu polskiego. Sporo wyjazdów, dużo pracy w radiu i telewizji, ekspansja wielu wówczas młodych muzyków. Jak wspominasz te czasy?

JK: Myśmy wtedy z Włodkiem Nahornym zaszyli się w Piwnicy Wandy Warskiej na Rynku Starego Miasta. Tam się grywało sporo free. To była muzyka, która bardzo odpowiadała Jackowi Ostaszewskiemu i myśmy tam często grywali na dwa kontrabasy. Perkowski grał na perkusji, Kuryl na fortepianie, trąbce i puzonie, a Włodek Nahorny na zmianę na fortepianie z Kurylem i na flecie. Przyznam się szczerze, że muzyka free nigdy mnie nie zachwycała, nigdy nie czułem tu jakiejś specjalnej swobody wypowiedzi. Teoretycznie wszystko wolno (pozornie!), ale tak naprawdę specjalnie słuchać tego nie lubiłem. Tam przychodziło towarzystwo bardzo snobistyczne, nobliwe, rozdyskutowane i mimo wszystko było przyjemnie.

JF: To wtedy nie było Twoje jedyne zajęcie?

JK: No nie, choć po drugiej połowie lat 60., kiedy miałem bodaj swój najlepszy okres, w 70. nastąpiło pewne uspokojenie, jeśli nie liczyć dziewięciomiesięcznego epizodu w 1974 roku, kiedy grałem … w cyrku! W Austrii! Wcześniej osiadłem w Warszawie, dużo nagrywałem z różnymi zespołami, praktycznie żyło się z radia, bo działało wtedy i Studio Jazzowe i Orkiestra S-1 Andrzeja Trzaskowskiego. Prężnie działał PSJ, było wiele tras, tak że w porównaniu np. z sytuacją obecną było sporo pracy. Był też życzliwy odbiorca, było zapotrzebowanie na jazz. Ważna była dla mnie praca w radiu, chciałem osiągnąć dużą sprawność sesyjną i to się chyba udało.

JF: Czy grywałeś tylko z Polakami, przecież to był okres, gdy z Europy Zachodniej i z Ameryki przyjeżdżało do nas wielu muzyków, którzy wyjeżdżali na trasy np. z polską sekcją?

JK: Jednym z takich muzyków, z którym mieliśmy dziesięciodniową trasę po Polsce, był legendarny Hank Mobley, którego wspominam z ogromną sympatią. Jak się z nim mieszkało przez ścianę, to rano było słychać taką syrenę, „Uuuu … „. Jeden długi dźwięk i cisza. No i tak po dwóch, trzech dniach pytam go „Hank, co ty tak rano buczysz na tym saksofonie?”. A on mówi „Wiesz, muszę sprawdzić, czy saksofon jeszcze gra. A jak gra, to w porządku, wkładam go do futerału i mogę spokojnie rozpocząć kolejny dzień i na przykład napić się gorzały.” Myśmy mu akompaniowali z Włodkiem Nahornym, to był początek lat 70. Poza tym rok w rok akompaniowało się jakiejś amerykańskiej gwieździe na Jamboree, byli to m.in. Lucky Thompson czy Joe Ventura.

Kiedyś na zasadzie „pana do towarzystwa” uczestniczyłem w trasie Big Bandu Thada Jonesa i Mela Lewisa. To było mocne przeżycie. Przeuroczy, niebywale rozrywkowi ludzie, kupa sław. Z jednej strony rozluźnieni, z drugiej niezwykle poważnie traktujący każdy koncert. Z big bandem w Stanach grał na kontrabasie Jiri Mraz. Nie mógł przyjechać do Polski, bo zwiał z Czechosłowacji w 1968 roku i gdyby przyjechał, natychmiast by go wsadzili do pudła. No więc wzięli innego basistę (nie pomnę jego nazwiska, był to bardzo dobry muzyk, który był potem ze dwa razy w Polsce, m.in. z orkiestrą Carli Bley).

Trasa wyglądała tak, że po koncercie kolacja, wódeczka, jakieś rozmowy, a ten basista kontrabas na plecy, do pokoju i ćwiczenia zadane przez Thada Jonesa! Poznawałem wówczas metodę pisania aranży przez Jonesa. Nie pisał partytury od początku do końca, na zasadzie tu ścisły zapis, tu improwizacja, tu wstęp, tu coda i koniec. Na osobnych ponumerowanych kartkach każdy z muzyków miał zapisane aranżowane bloki. Nikt do ostatniej chwili nie wiedział, co się będzie działo w utworze, bo Jones budował go na gorąco, zestawiając w naj różniejszy sposób zapisane partie aranżacji. Wstęp był zawsze podobny. Rozpoczynała sekcja budując coraz większe napięcie i gdy publiczność była już rozgrzana, wówczas dopiero naprawdę rozpoczynał się utwór i wchodził cały big band. Thad Jones uzyskiwał takie napięcie, jakiego nie jest w stanie wydusić z siebie żadna kapela rockowa! Mieli świetny system porozumiewania się. Jones pokazywał np. ,,2” lub ,,5” i muzycy realizowali zapisaną wcześniej partię, albo Jones uruchamiał poszczególnych muzyków do solówek z odpowiednim wyprzedzeniem. To rozwijało się trochę na zasadzie jamu, coś genialnego!

JF: Wróćmy do Twojej historii…

JK.: Po graniach frytowych, które nie bardzo mi leżały, z Wojtkiem Kamińskim i Januszem Zabieglińskim postanowiliśmy pograć trochę solidnej muzyki swingowej. Powstał wtedy Swing Workshop. Mieliśmy sporo roboty, sporo wyjazdów, m.in. trasę w Hiszpanii, udział w różnych festiwalach m.in. w Szwajcarii czy w Danii na wyspie Fome (gdzie raz w roku odbywa się festiwal na który ekolodzy pozwalają wpuszczać jednorazowo trzy tysiące osób i w efekcie w przedsprzedaży na pół roku wcześniej rozchodzą się wszystkie bilety!). A więc było sporo pracy, są także nagrania radiowe z tego okresu, które bronią się od dziś. Graliśmy naprawdę dobry jazz!

I to trwało do 1980 roku, kiedy to Henio Majewski po raz kolejny zaproponował mi współpracę ze swoimi zespołami Old Timers i Swing Session. Old Timersi właściwie nigdy nie zostali rozwiązani, bo co jakiś czas gramy, np. niedługo jedziemy do Niemiec, gdzie nas zapraszają co pięć lat. Swoją drogą festiwal w Dreżnie uważam za imprezę wspaniałą i do dziś nie mogę się nadziwić, jak to jest, że tam ludzie tak kochająjazz tradycyjny! Pełny komplet na koncertach niezależnie od pogody, choć gra się głównie na powietrzu. Wszystkie statki pływające po Elbie wynajęte są przez festiwal, 12 czy 13 stateczków, na mniejszych po jednym zespole, na większych po dwa, możesz sobie wyobrazić, co to za impreza!

JF: Lata 80 ….

JK: Stan wojenny wspominam okropnie, ale cały ten okres udało mi się jakoś przejść dzięki pasji lotniczej. Odbiło mi na stare lata i wróciłem do modelarstwa. Szybko nadrobiłem zaległości (w tej branży wciąż pojawiają się nowe technologie!), po dwóch latach zacząłem startować, po czterech znalazłem się w kadrze narodowej! W sezonie było dwadzieścia kilka wyjazdów zagranicznych, a w zimie znów praca nad nowymi modelami, i to praca żmudna i niełatwa. Ale oczywiście grałem również. Z wydarzeń istotnych pamiętam wspólne granie z Ptaszynem Wróblewskim, zwłaszcza pobyt i występ na festiwalu w Kalkucie w 1980 roku. To był kwartet, w którym grali także Marek Bliziński na gitarze i Andrzej Dąbrowski na perkusji. Próbowałem w tym okresie godzić modelarstwo z muzyką.

JF: Nie korciło Cię, żeby samemu skonstruować kontrabas?

JK.: Nie, i nie wprowadzałem nowinek.

W Polsce jest człowiek, który zna się na basie jak nikt inny. To Marian Pawlik z Krakowa, który przypadkiem zupełnie został lutnikiem, jest w tej chwili znany w całej Europie. Nie, budowa modeli latających a budowa kontrabasu to zupełnie co innego.

JF: Czym się charakteryzuje dobry kontrabas?

JK: Głównie chodzi o brzmienie. Są instrumenty brzmiące jaśniej lub ciemniej. Każdy z muzyków ma swoje brzmienie w uchu, które chce kształtować. Dla mnie ideałem brzmienia, jak również techniki, gry, ideałem niedościgłym jest George Mraz. Żebyś mnie dobrze zrozumiał jest masę świetnych basistów, których bardzo cenię, których z przyjemnością słucham, natomiast moje zauroczenie Mrazem polega na tym, że to jest ta sama grupa krwi. On po prostu gra to, co ja chciałbym grać, a nie umiem. Jest basistą pełnym i skończonym. Nie epatuje techniką, wyłącznie czysta muzyka. Konserwatorium w Pradze ma klasę kontrabasu istniejącą bodaj od XVII wieku! Jest to szkoła jedna z najlepszych na świecie. Mraz tam studiował razem z Vitousem i w momencie, gdy w 1968 nawiali na Zachód trafili na górną półkę. Mraz do Petersona, a Vitous po kilku latach do Weather Report. Vitous dziś to niestety narkotyki, choć od czasu do czasu o nim słychać, natomiast Mraz jest bardzo silnie obecny na scenie jazzowej.

JF: A co z Tobą, przecież grasz nadal!

JK.: Gram i interesuję się wieloma rzeczami. Bo był okres fascynacji fotografią na poziomie prawie zawodowym, a od kilku lat komputery! Nie uwierzysz, ale większość kolegów pracuje obecnie na moich komputerach! Zbyszek Namysłowski, Andrzej Jagodziński, wielu innych. Obliczyłem ostatnio, że złożyłem ponad 50 komputerów. Bywam niekiedy ofiarą własnej działalności, bo jak się coś kolegom posypie, to oczywiście telefonują do mnie. Nawet myślałem, czy nie założyć firmy komputerowej. Poza tym piszę książkę. Jest to poradnik gry na kontrabasie. Zdarzyło mi się wielokrotnie prowadzić zajęcia na warsztatach jazzowych z młodymi basistami i stwierdziłem, że jest parę problemów prawie nie ruszonych w pedagogice. Na przykład nie ma podręcznika walkingu. Niewiele jest też o kwestiach harmonicznych, ciążeniu dźwięków, ich przynależności tonacyjnej, o możliwościach modulacyjnych w kontekście prowadzenia linii basu! Ten mój poradnik ma być w zamyśle takim uzupełnieniem luk w istniejącej literaturze.

JF: Kiedy to się ukaże?

JK: Jestem na etapie technicznych rozmów z wydawnictwem, sądzę że w księgarniach pojawi się po wakacjach. Przy okazji chcę dodać, że wziąłem się też za pedagogikę. Uczę prywatnie gry na kontrabasie.

JF: Co jest takiego szczególnego w jazzie, że poświęciłeś tej muzyce wiele lat swojego życia?

JK: Wydaje mi się, że co muzyk, to inne spojrzenie na tę kwestię. Mnie głównie urzeka dynamika swingu, poza tym harmonika. Gdy stopniowo poznawałem te rzeczy, to było objawienie za objawieniem! Śmieszy mnie postawa wielu młodych muzyków, którzy za wszelką cenę chcą tworzyć coś nowego, a przecież jest tyle pięknych dźwięków do zagrania! Wielką wartością jazzu jest tworzenie zespołowe, to niesamowite napięcie, kiedy się pracuje wspólnie, to wyczekiwanie, jak to w końcu pójdzie, jak zaskoczy. Stąd zresztą tytuł płyty „Friends”, którą czytelnicy otrzymają wraz z tym numerem JAZZ FORUM.

Rozmawiał: Tomasz Szachowski