lip 1 2021
Andrzej Schmidt, ostatnie pożegnanie
Oprac. Ilona Arte, Andrzej Rumianowski, fot. Ilona Arte
Dnia 26.06.2021 r. zmarł przeżywszy lat 98
Ś.P.
prof. Andrzej Schmidt
Msza święta żałobna odprawiona zostanie w kościele Św. Bartłomieja
dnia 30. 06. 2021 r. o godz. 11:00
Uroczystości pogrzebowe odbędą się na Cmentarzu Centralnym
dnia 30. 06. 2021 r. po Mszy św.
o czym zawiadamiają pogrążeni w głębokim żalu
Żona, Córka i Synowie z Rodzinami
tekst i fotografie Ilona Arte.
Dziś (30 czerwca 2021.) pożegnaliśmy wspaniałego człowieka, zasłużonego historyka jazzu, przyjaciela, pedagoga, kochającego tatę i męża
profesora Andrzeja Schmidta.
Nigdy nie byłam na tak wzruszającej, a tym samym niesamowicie naturalnej uroczystości ostatniego pożegnania.
Piękne życie, piękna ostatnia droga.
R.I.P.
To była niezwykła ceremonia w której uczestniczyła rodzina, przyjaciele i artyści, którzy cenili pana Andrzeja za wiedzę, dokonania, ale przede wszystkim za to jakim człowiekiem był.
,,My tu wszyscy jesteśmy, bo nie ma wśród nas osoby, której Andrzej by nie pomógł, nie tylko zawodowo, ale również prywatnie”,
mówił Mariusz Bogdanowicz.
Cudownie wykonana msza przez Jacka Glenca i na koniec niesamowite brzmienie saksofonu Jerzego Główczewskiego i organów Bogusia Kaczmarza w utworze ,,I remember Clifford” pozostaną na długo w sercach nas wszystkich.
tekst i fotografie Piotr Schmidt.
Kochani! Kilka osób po środowym pogrzebie naszego taty prosiło nas o tekst, który został przeze mnie odczytany w trakcie mszy pogrzebowej. Jest to tekst quasi biograficzny, będący swego rodzaju pożegnaniem dzieci z uwielbianym przez nich ojcem.
PS: dziękujemy wam za obecność na pogrzebie i niesamowicie ciepłe słowa oraz wsparcie, także tutaj na FB. Bardzo nam pomogły poradzić sobie ze stratą.
Tata kochał nas równo, mocno i bezwarunkowo. Może taki już był z natury? Może taką miłość otrzymał od swoich rodziców, których wielbił i których opiekę nad sobą czuł, nawet po ich śmierci. A może dlatego, że zanim doczekał się własnych dzieci, wiele przeżył i wiele stracił. Zanim nas miał, mógł dzielić się miłością z całym pokoleniem dzieci swojej siostry, kuzynki czy swoich braci. Zanim miał naszą Mamę, Jolę, dowiedział się, czym jest strata ukochanej osoby.
Niesamowicie pozytywną energię i emocje pełne szczerej serdeczności odczuwało też kilka pokoleń muzyków, których wychował, uczył, którym pomagał i którymi też, na swój pozbawiony pompy profesorskiej sposób, opiekował się. My o tym wiemy, bo przecież pisali, dzwonili, odwiedzali tatę przez wiele lat.
Przypomnijmy parę faktów z jego życia.
Urodził się jako drugi z piątki rodzeństwa. Wedle jego słów ale i zbiorowej pamięci, którą nam przekazał ze swoimi braćmi i siostrą – Adamem, Władkiem i Marysią, mieli sielskie dzieciństwo we Lwowie oraz w dworku dziadka w Wielkich Oczach, dziś na samej granicy z Ukrainą.
Hollywood i jazzowe, szalone tańce, były początkiem jego fascynacji kulturą anglo-amerykańską. Języka angielskiego nauczył się jako nastolatek przesiadując całymi popołudniami w lwowskich salach kinowych i oglądając całe mnóstwo amerykańskich filmów, często po wielokroć – za cenę jednego biletu. Potrafił z braćmi prowadzić całe dialogi przy pomocy cytatów z tych filmów, po angielsku. Prenumerował też anglojęzyczne czasopisma, które w XX-leciu międzywojennym w Polsce były dostępne.
Pierwszym szokiem ich życia było spore zubożenie i przeprowadzka do mniejszego mieszkania. Stało się tak przez weksel, który ich tata, Józef Schmidt – lwowski adwokat i głęboko wierzący katolik, podpisał oszustowi powołującemu się na Najświętszą Panienkę.
Nic oczywiście nie równa się szokowi wojny oraz okupacji to niemieckiej, to radzieckiej, a przede wszystkim utracie najmłodszego z braci – Wacka, zabitego jak tylko zaciągnął się do partyzantki, w przededniu swych osiemnastych urodzin. Andrzej wraz z rodzeństwem żyli bólem tej straty, a jej bezpośredniość znajduje się w pamiętniku ich mamy Dziusi (wł. Jadwiga).
Wkrótce po wojnie, już po przyjeździe do Gliwic, stracili też ojca Józefa, a rok później w 1947 dziadka Karola Czernego, któremu wojna zabrała wielki majątek. Obaj doktorzy prawa. To zapewne po nich tata odziedziczył dar pięknego wysławiania się.
Utracili też na zawsze ukochanego wujka – Staszka, AK-owca, który musiał uciec z Polski do RPA. Nigdy go już nie zobaczyli.
Jednocześnie przecież w czasie wojny Andrzej był młodym, prężnym mężczyzną: boksował, ścigał się i miał brać udział w zawodach biegowych w dniu, kiedy Niemcy zaatakowali swych radzieckich przyjaciół, w czerwcu 41-go roku. Zamiast tego, przyszło mu uciec z bratem Adamem z jednej z pierwszych łapanek – przeskakując mur pod kulami niemieckich strażników – a potem wrócić do obozu, by blagą i nastoletnią odwagą uwolnić brata Władka. Nie ostatni to był raz bo innym razem Andrzej poszedł do obozu, z którego wysyłano na roboty, uwolnić swą narzeczoną.
Jak sam mówił, kochliwy był od małego, zaczynając od nauczycielek, toteż pierwszy z rodzeństwa był i do żeniaczki, poślubiając Lutkę w 1943 roku. Romantyzm Andrzeja zaczął się zresztą wcześniej bo, jak rycerz ratujący niewiastę w opałach, przekonał rodziców by zaoferowali jej opiekę po tym, gdy jej ciotka wyrzuciła ją na bruk bo krwawiła. Ciotka bigotka miała brudne myśli, a Lutka tymczasem była po prostu chora na gruźlicę.
Pierwszy z Lutką (wł. Heleną) przybył na Śląsk, pierwsze noce spędzając w ruinach Bytomia, dokąd dobiegały kolejowe trakcje ze Wschodu. Znalazłszy mieszkanie na ulicy Kolberga w Gliwicach, gdzie Lutka chciała studiować inżynierię, miał jeszcze raz okazję do rycerstwa: mieszkanie mu przyznane należało do Niemek, które szykując się do ucieczki ze Śląska, chowały się przed wszech-gwałcącą Czerwoną Armią. Andrzej z Lutką trzymali je tak długo, aż mogły bezpiecznie wyjechać.
Aniołem Stróżem wczesnych dni gliwickich był dla Andrzeja prof. Marcin Kamiński, dyrektor Instytutu Muzycznego, gdzie Andrzej mógł zarabiać na życie pracą w biurze. Wtedy też uformował swój pierwszy zespół jazzowy, Sweet Jazz, w którym notabene grał na perkusji brat Adam. Był to dalej świat powojennego zamętu: nie tylko PRL nie skostniał jeszcze w staliniźmie, ale radziecki klosz przepuszczał jeszcze Amerykańską propagandę: Andrzej przez dekady cenił jak skarb czasopisma amerykańskie z 45-go, czy 46-go roku, ale przede wszystkim jeszcze wtedy był w stanie zdobyć nuty amerykańskich kawałków jazzowych, które stanowiły klucz do jego rozwoju jako aranżera i teoretyka.
Pierwszym sukcesem z tego okresu, o którym często wspominał, był koncert monograficzny z kompozycjami Ellingtona.
W kolejnym wcieleniu swego zespołu, tym razem firmowanym wraz z Zygmuntem Jaworskim, komponował i aranżował również na chórki – w jednym z których śpiewała jego siostra Marysia wraz z koleżankami.
Tymczasem stalinizm kostniał i jazz został mianowany muzyką imperialistyczną. Dla niepoznaki, wykonywanym utworom Andrzej nadawał swojskie tytuły, tłumaczył teksty i przeplatał utworami radzieckich kompozytorów, ukazując przy okazji swój dar słowny. Kulminacją tego okresu było lato 51go roku, które Septet Schmidta i Jaworskiego spędził grając w uzdrowiskach Świeradowa Zdroju.
Po tym lecie Andrzej wrócił do Gliwic, kończąc tym zabawę, jak to sam nazwał, w wykonawcę jazzowego. W następnym roku już rozpoczął dla agencji Artos pracę prelegenta audycji szkolnych, którą kontynuował przez resztę swej zawodowej aktywności, czy to na etacie u boku Filharmonii Opolskiej, czy na zleceniu wraz z Filharmonią Śląską.
W jednym z wywiadów o tym opowiadał tak:
„Mnie na jakiejś prelekcji wysłuchał jeden z dyrektorów (Artosu). Ten pan był zachwyconym mną, nie wiadomo, dlaczego, bo ja się sobą nigdy nie zachwycałem! On się mną zachwycił – że tak po prostu, że tak bezpośrednio, że tak do rzeczy.
I czy pan by nie mógł tego robić w audycjach szkolnych? Ja mówię: A co to jest? A to są koncerty umuzykalniające, które trwają godzinę lekcyjną, w których jest słowo i muzyka. A jaka muzyka? A, od najdawniejszych czasów, aż po dzień dzisiejszy. Muzyka poważna. Muzyka, którą nazywamy muzyką!!! – Jeszcze się oburzył. Ja mówię: no… bo są jeszcze inne rodzaje muzyki. A on: no…, nie mówmy o tym… Ja wiem, że pan miał jakiś zespół… – tak powiedział.
Z czasem jednak pojawiła się możliwość popularyzowania także jazzu – przede wszystkim na Śląsku. Wywrotowa nuta, która była nie w smak zarówno partyjnym ciemniakom, jak i nadętym piewcom kultury wysokiej, rozbrzmiewała w naszym regionie. I nie przestanie.”
O tyle więc, o ile Andrzej uznał swe umiejętności pianistyczne za niewystarczające w sytuacji, gdzie coraz więcej było świetnych technicznie młodych muzyków, o tyle pasja muzyczna połączona z wirtuozerią słownej prezentacji – mówił ciekawie, przekonywająco i z humorem – doprowadziła go do profesjonalizmu – i m.in. zwycięstwa w trzech kolejnych edycjach ogólnopolskiego konkursu prelegenckiego w latach 1960, 62 i 64 – które spowodowały zlikwidowanie konkursu bo – jak to anegdotycznie, cytując dyrektora konkursu, kwitował – Schmidt by i tak wszystko wygrał.
Te sukcesy miały i ten skutek, że dał się namówić na studia, mając już 44 lata. W sam czas, bo raptem dwa lata później świeżo upieczony magister muzykologii współzakładał nobliwą dziś instytucje edukacji wyższej – katowicki wydział jazzu.
Andrzej rozwijał się stale i niezależnie od ukończonych studiów, analizując dostępne materiały o historii jazzu, oczytując się w literaturze, biografiach – wszystkim co mógł, w tym zasobach amerykańskiej ambasady w Warszawie. W 1969 roku był zatem więcej niż gotów uczynić jazz, jego historię i teorię przedmiotem akademickim. W tym samym czasie nawiązał przyjaźń z muzykiem angielskim Peterem Brittonem, która zaowocowała pierwszą jego wizytą w swej ukochanej Anglii, w 1977 roku. Do Anglii wracał potem kilka razy, ale do ojczyzny jazzu, Ameryki, nigdy nie dane było mu pojechać.
Kolejny kamień milowy w jego życiu był rodzinny: w odstępie kilku miesięcy od siebie, zmarł z jednej strony jego idol – Duke Ellington – a z drugiej jego żona, Helena, nazywana przez wszystkich Lutką. Żałoba po niej pogrążyła go w połowie lat siedemdziesiątych, a wyciągnęła go z niej ostatecznie miłość studentki. Andrzej, wariat, lekkoduch, od małego kochliwy romantyk, wpadł z chęcią – choć nie bez obaw, które zapisywał w swych kalendarzach. Rok po ślubie, wraz z dyplomem Akademii Muzycznej Joli, pojawił się na świecie Mateusz, ich pierwszy syn.
Po paru latach Andrzej rozpoczął pracę nad swym magnum opus, trzytomową Historią Jazzu, której narodzinom towarzyszyły narodziny Piotra (1985) i Marty (1989).
W 1997 roku profesor Schmidt przechodził już wedle prawa na emeryturę. Ale pracował dalej, dzieląc się swą niezwykłą wiedzą i pasją. Po zakończeniu pracy dla Akademii Muzycznej, wykładał w szkołach jazzu w Krakowie i we Wrocławiu, praktycznie do dziewięćdziesiątki – którą, razem z całą rodziną, celebrował w Białce Tatrzańskiej. Żartował tam i tańczył do góralskiego akompaniamentu, wygłupiał się i opowiadał dowcipy w górach, do których swoją rodzinę zaraził miłością.
Szkic ten nie ukazuje tego, jak bardzo Andrzej Schmidt był człowiekiem delikatnym, pomimo osiągnięć, jaki był niepewny siebie, pomimo scenicznej i autorskiej przebojowości. Przede wszystkim, nie wyjaśnia, jak wielką miłością ten człowiek obdarował swoją rodzinę od początku, do końca. Od poświęcenia finansowego, przez kompletną akceptację i poczucie bezpieczeństwa jakie dawał swoim dzieciom, aż do nieskończoności czasu, jaki zawsze dla nich miał.
Jesteśmy wdzięczni za to, że tak długo z nami był i tak bardzo nas kochał.
Marta, Piotr, Mateusz.