cze 26 2025
Andrzej Schmidt, wspomnienie
Oprac. Radosław Czapski, tekst na podst.: jazzforum.com.pl, www.sjc.pl. Fot. Andrzej Rumianowski, e-kultura.zory.pl.
Andrzej Schmidt, Gliwice rok 2007.
fot. Andrzej Rumianowski
Andrzej Schmidt
fot. e-kultura.zory.pl
Andrzej Schmidt
książka Historia Jazzu, rodowód
Andrzej Schmidt
książka Historia Jazzu, krystalizacja i rozwój
Andrzej Schmidt
książka Historia Jazzu, zgiełk i furia
Andrzej Schmidt, „History of Jazz”.
wydane przez Jazz Forum
Andrzej Schmidt, „History of Jazz”.
wydane przez Multimedia Polska
Cztery lata temu,
26 czerwca 2021 w Gliwicach
zmarł Andrzej Schmidt
(ur. 28 lipca 1922 roku
w Wielkich Oczach)
Wybitny historyk jazzu, prelegent, wykładowca, autor 3-tomowej „Historii Jazzu”. Zmarł 26 czerwca 2021.
Odszedł w Gliwicach na miesiąc przed 99. urodzinami. Uwielbiany przez studentów dziekan Wydziału Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach (1981 – 1985), wykładowca również kilku innych uczelni, publicysta, współpracownik JAZZ FORUM.
Urodził się 28 lipca 1922 roku w Wielkich Oczach jako jedno z pięciorga dzieci Józefa (doktora prawa) i Jadwigi z Czernych. Dzieciństwo i młodość spędził we Lwowie, tam ukończył liceum. Jak napisały jego dzieci w pośmiertnym pożegnaniu: „Hollywood i jazzowe, szalone tańce, były początkiem jego fascynacji kulturą anglo-amerykańską. Języka angielskiego nauczył się jako nastolatek przesiadując całymi popołudniami w lwowskich salach kinowych i oglądając całe mnóstwo amerykańskich filmów, często po wielokroć – za cenę jednego biletu. Potrafił z braćmi prowadzić całe dialogi przy pomocy cytatów z tych filmów, po angielsku. Prenumerował też anglojęzyczne czasopisma, które w XX-leciu międzywojennym w Polsce były dostępne”.
Mając 21 lat poślubił swoją pierwszą żonę Helenę (Lutkę). Po wojnie osiadł z żoną w Gliwicach, gdzie rozpoczął pracę w biurze Instytutu Muzycznego. W tym okresie, w 1947 roku, założył swój pierwszy zespół jazzowy, Sweet Jazz, w którym grał na fortepianie posługując się zachodnimi orkiestrówkami. Jeden z koncertów poświęcony był wyłącznie kompozycjom Duke’a Ellingtona. Po pewnym czasie zespół poszerzył swój skład i przyjął nazwę firmowaną dwoma nazwiskami. Do Septetu Andrzeja Schmidta i Zygmunta Jaworskiego (grającego na saksofonie i puzonie) dokooptowany został trzyosobowy chórek, wykonywali m.in. repertuar Glenna Millera. Z zespołem tym współpracował Andrzej Kurylewicz.
Gdy w 1951 roku zespół przerwał działalność, Andrzej Schmidt zakończył karierę muzyka-wykonawcy. Od tej pory poświęcił się pracy pedagoga i popularyzatora muzyki. Rok później zaczął prowadzić audycje szkolne, organizowane przez Filharmonię Opolską i Filharmonię Śląską. W tej specjalności doszedł do takiej wprawy, że zwyciężył w trzech kolejnych edycjach ogólnopolskiego konkursu prelegenckiego w latach 1960, 62 i 64.
Mając 44 lata rozpoczął studia w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Łodzi. Dwa lata później, już jako magister muzykologii, został współzałożycielem Wydziału Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, gdzie objął stanowisko wykładowcy historii jazzu. W 1977 roku po raz pierwszy wyjechał na Zachód – do Anglii.
Już wcześniej, w 1974, umarła jego pierwsza żona. W 1978 roku poślubił młodszą o 33 lata swoją studentkę Jolantę (studiowała na wydziale dyrygentury chóralnej Akademii Muzycznej w Katowicach, historię jazzu wybrała jako zajęcia fakultatywne). Rok po ślubie przyszedł na świat ich syn Mateusz, w 1985 Piotr (dziś jeden z naszych czołowych trębaczy jazzowych), w 1989 córka Marta.
W roku 1981, w okresie przełomu politycznego związanego z ruchem Solidarności, Andrzej Schmidt został – z woli studentów – dziekanem Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Tę funkcję piastował przez całą kadencję, do roku 1985. Był szykanowany przez UB (otrzymywał telefony z fałszywymi pomówieniami i pogróżkami).
W 1983 roku rozpoczął współpracę z naszym czasopismem, publikując serię felietonów „Refleksje historyczne”, z których zrodził się pomysł napisania „Historii Jazzu”. Do pracy nad tym dziełem namówił Schmidta Krystian Brodacki, który został redaktorem merytorycznym tego wydawnictwa.
I tom pt. „Rodowód” ukazał się w 1988 roku nakładem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Była to pionierska, odkrywcza praca traktująca o prehistorii jazzu, od XVI wieku, od czasów osadnictwa angielskich pielgrzymów w Ameryce, handlu niewolnikami (z Afryki Zachodniej do Ameryki), przez Wojnę Domową do Nowego Orleanu (1718-1895). Wielką zaletą tego tomu były mapy, m.in. Nowego Orleanu, rysowane z niezwykłą precyzją przez autora, który nigdy w Ameryce nie był. Wyjazd do kolebki jazzu pozostał jego niespełnionym marzeniem.
Drugi tom pt. „Krystalizacja i rozwój” wydany został w 1992 roku nakładem Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, zaś tom III „Zgiełk i furia” ujrzał światło dzienne w 1997, wydany przez małe wydawnictwo Lemat „Srebrna Media” (redaktorem prowadzącym była Anna Bernat).
W 1999 roku ukazał się box z 28 płytami cyklu „History of Jazz” (nakładem firmy Multimedia – Polska Janusza Metzlera) w opracowaniu Andrzeja Schmidta, z jego komentarzami i czytanymi przezeń fragmentami trzech tomów.
Wreszcie 10 lat później wydano obejmującą 622 strony jednotomową pozycję, uzupełnioną i poszerzoną „Historię jazzu” (Wydawnictwo Polihymnia, Lublin).
W 1997 roku profesor Schmidt przeszedł na emeryturę, ale pracował dalej, wykładał równolegle we Wrocławskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Zbigniewa Czwojdy oraz w Krakowskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Grzegorza Motyki. Ostatni wykład poprowadził w maju 2012 roku, gdy miał prawie 90 lat!
Erudyta, humanista o rozległych horyzontach, człowiek wielkiej wrażliwości i skromności, swoją pasją i talentem pedagogicznym zaraził do jazzu rzesze studentów, słuchaczy swoich audycji i czytelników. Jego życie, które trwało prawie 100 lat, to cała epoka.
Paweł Brodowski,
jazzforum.com.pl
Andrzej Schmidt odszedł od nas 26 czerwca 2021 roku.
Poniżej słowa, które na pogrzebie profesora odczytał jego syn, Piotr Schmidt. Jest to tekst quasi biograficzny, będący swego rodzaju pożegnaniem dzieci z uwielbianym przez nich ojcem.
„Tata kochał nas równo, mocno i bezwarunkowo. Może taki już był z natury? Może taką miłość otrzymał od swoich rodziców, których wielbił i których opiekę nad sobą czuł, nawet po ich śmierci. A może dlatego, że zanim doczekał się własnych dzieci, wiele przeżył i wiele stracił. Zanim nas miał, mógł dzielić się miłością z całym pokoleniem dzieci swojej siostry, kuzynki czy swoich braci. Zanim miał naszą Mamę, Jolę, dowiedział się, czym jest strata ukochanej osoby.
Niesamowicie pozytywną energię i emocje pełne szczerej serdeczności odczuwało też kilka pokoleń muzyków, których wychował, uczył, którym pomagał i którymi też, na swój pozbawiony pompy profesorskiej sposób, opiekował się. My o tym wiemy, bo przecież pisali, dzwonili, odwiedzali tatę przez wiele lat.
Przypomnijmy parę faktów z jego życia.
Urodził się drugi z piątki rodzeństwa. Wedle jego słów ale i zbiorowej pamięci, którą nam przekazał ze swoimi braćmi i siostrą – Adamem, Władkiem i Marysią, mieli sielskie dzieciństwo we Lwowie oraz w dworku dziadka w Wielkich Oczach, dziś na samej granicy z Ukrainą.
Hollywood i jazzowe, szalone tańce, były początkiem jego fascynacji kulturą anglo-amerykańską. Języka angielskiego nauczył się jako nastolatek przesiadując całymi popołudniami w lwowskich salach kinowych i oglądając całe mnóstwo amerykańskich filmów, często po wielokroć – za cenę jednego biletu. Potrafił z braćmi prowadzić całe dialogi przy pomocy cytatów z tych filmów, po angielsku. Prenumerował też anglojęzyczne czasopisma, które w XX-leciu międzywojennym w Polsce były dostępne.
Pierwszym szokiem ich życia było spore zubożenie i przeprowadzka do mniejszego mieszkania. Stało się tak przez weksel, który ich tata, Józef Schmidt – lwowski adwokat i głęboko wierzący katolik, podpisał oszustowi powołującemu się na Najświętszą Panienkę.
Nic oczywiście nie równa się szokowi wojny oraz okupacji to niemieckiej, to radzieckiej, a przede wszystkim utracie najmłodszego z braci – Wacka, zabitego jak tylko zaciągnął się do partyzantki, w przededniu swych osiemnastych urodzin. Andrzej wraz z rodzeństwem żyli bólem tej straty, a jej bezpośredniość znajduje się w pamiętniku ich mamy Dziusi (wł. Jadwiga).
Wkrótce po wojnie, już po przyjeździe do Gliwic, stracili też ojca Józefa, a rok później w 1947 dziadka Karola Czernego, któremu wojna zabrała wielki majątek. Obaj doktorzy prawa. To zapewne po nich tata odziedziczył dar pięknego wysławiania się.
Utracili też na zawsze ukochanego wujka – Staszka, AK-owca, który musiał uciec z Polski do RPA. Nigdy go już nie zobaczyli.
Jednocześnie przecież w czasie wojny Andrzej był młodym, prężnym mężczyzną: boksował, ścigał się i miał brać udział w zawodach biegowych w dniu, kiedy Niemcy zaatakowali swych radzieckich przyjaciół, w czerwcu 41-go roku. Zamiast tego, przyszło mu uciec z bratem Adamem z jednej z pierwszych łapanek – przeskakując mur pod kulami niemieckich strażników – a potem wrócić do obozu, by blagą i nastoletnią odwagą uwolnić brata Władka. Nie ostatni to był raz bo innym razem Andrzej poszedł do obozu, z którego wysyłano na roboty, uwolnić swą narzeczoną.
Jak sam mówił, kochliwy był od małego, zaczynając od nauczycielek, toteż pierwszy z rodzeństwa był i do żeniaczki, poślubiając Lutkę w 1943 roku. Romantyzm Andrzeja zaczął się zresztą wcześniej bo, jak rycerz ratujący niewiastę w opałach, przekonał rodziców by zaoferowali jej opiekę po tym, gdy jej ciotka wyrzuciła ją na bruk bo krwawiła. Ciotka bigotka miała brudne myśli, a Lutka tymczasem była po prostu chora na gruźlicę.
Pierwszy z Lutką (wł. Heleną) przybył na Śląsk, pierwsze noce spędzając w ruinach Bytomia, dokąd dobiegały kolejowe trakcje ze Wschodu. Znalazłszy mieszkanie na ulicy Kolberga w Gliwicach, gdzie Lutka chciała studiować inżynierię, miał jeszcze raz okazję do rycerstwa: mieszkanie mu przyznane należało do Niemek, które szykując się do ucieczki ze Śląska, chowały się przed wszech-gwałcącą Czerwoną Armią. Andrzej z Lutką trzymali je tak długo, aż mogły bezpiecznie wyjechać.
Aniołem Stróżem wczesnych dni gliwickich był dla Andrzeja prof. Marcin Kamiński, dyrektor Instytutu Muzycznego, gdzie Andrzej mógł zarabiać na życie pracą w biurze. Wtedy też uformował swój pierwszy zespół jazzowy, Sweet Jazz, w którym notabene grał na perkusji brat Adam. Był to dalej świat powojennego zamętu: nie tylko PRL nie skostniał jeszcze w staliniźmie, ale radziecki klosz przepuszczał jeszcze Amerykańską propagandę: Andrzej przez dekady cenił jak skarb czasopisma amerykańskie z 45-go, czy 46-go roku, ale przede wszystkim jeszcze wtedy był w stanie zdobyć nuty amerykańskich kawałków jazzowych, które stanowiły klucz do jego rozwoju jako aranżera i teoretyka.
Pierwszym sukcesem z tego okresu, o którym często wspominał, był koncert monograficzny z kompozycjami Ellingtona.
W kolejnym wcieleniu swego zespołu, tym razem firmowanym wraz z Zygmuntem Jaworskim, komponował i aranżował również na chórki – w jednym z których śpiewała jego siostra Marysia wraz z koleżankami.
Tymczasem stalinizm kostniał i jazz został mianowany muzyką imperialistyczną. Dla niepoznaki, wykonywanym utworom Andrzej nadawał swojskie tytuły, tłumaczył teksty i przeplatał utworami radzieckich kompozytorów, ukazując przy okazji swój dar słowny. Kulminacją tego okresu było lato 51go roku, które Septet Schmidta i Jaworskiego spędził grając w uzdrowiskach Świeradowa Zdroju.
Po tym lecie Andrzej wrócił do Gliwic, kończąc tym zabawę, jak to sam nazwał, w wykonawcę jazzowego. W następnym roku już rozpoczął dla agencji Artos pracę prelegenta audycji szkolnych, którą kontynuował przez resztę swej zawodowej aktywności, czy to na etacie u boku Filharmonii Opolskiej, czy na zleceniu wraz z Filharmonią Śląską.
W jednym z wywiadów o tym opowiadał tak:
„Mnie na jakiejś prelekcji wysłuchał jeden z dyrektorów (Artosu). Ten pan był zachwyconym mną, nie wiadomo, dlaczego, bo ja się sobą nigdy nie zachwycałem! On się mną zachwycił – że tak po prostu, że tak bezpośrednio, że tak do rzeczy.
I czy pan by nie mógł tego robić w audycjach szkolnych? Ja mówię: A co to jest? A to są koncerty umuzykalniające, które trwają godzinę lekcyjną, w których jest słowo i muzyka. A jaka muzyka? A, od najdawniejszych czasów, aż po dzień dzisiejszy. Muzyka poważna. Muzyka, którą nazywamy muzyką!!! – Jeszcze się oburzył. Ja mówię: no… bo są jeszcze inne rodzaje muzyki. A on: no…, nie mówmy o tym… Ja wiem, że pan miał jakiś zespół… – tak powiedział.
Z czasem jednak pojawiła się możliwość popularyzowania także jazzu – przede wszystkim na Śląsku. Wywrotowa nuta, która była nie w smak zarówno partyjnym ciemniakom, jak i nadętym piewcom kultury wysokiej, rozbrzmiewała w naszym regionie. I nie przestanie.”
O tyle więc, o ile Andrzej uznał swe umiejętności pianistyczne za niewystarczające w sytuacji, gdzie coraz więcej było świetnych technicznie młodych muzyków, o tyle pasja muzyczna połączona z wirtuozerią słownej prezentacji – mówił ciekawie, przekonywająco i z humorem – doprowadziła go do profesjonalizmu – i m.in. zwycięstwa w trzech kolejnych edycjach ogólnopolskiego konkursu prelegenckiego w latach 1960, 62 i 64 – które spowodowały zlikwidowanie konkursu bo – jak to anegdotycznie, cytując dyrektora konkursu, kwitował – Schmidt by i tak wszystko wygrał.
Te sukcesy miały i ten skutek, że dał się namówić na studia, mając już 44 lata. W sam czas, bo raptem dwa lata później świeżo upieczony magister muzykologii współzakładał nobliwą dziś instytucje edukacji wyższej – katowicki wydział jazzu.
Andrzej rozwijał się stale i niezależnie od ukończonych studiów, analizując dostępne materiały o historii jazzu, oczytując się w literaturze, biografiach – wszystkim co mógł, w tym zasobach amerykańskiej ambasady w Warszawie. W 1969 roku był zatem więcej niż gotów uczynić jazz, jego historię i teorię przedmiotem akademickim. W tym samym czasie nawiązał przyjaźń z muzykiem angielskim Peterem Brittonem, która zaowocowała pierwszą jego wizytą w swej ukochanej Anglii, w 1977 roku. Do Anglii wracał potem kilka razy, ale do ojczyzny jazzu, Ameryki, nigdy nie dane było mu pojechać.
Kolejny kamień milowy w jego życiu był rodzinny: w odstępie kilku miesięcy od siebie, zmarł z jednej strony jego idol – Duke Ellington – a z drugiej jego żona, Helena, nazywana przez wszystkich Lutką. Żałoba po niej pogrążyła go w połowie lat siedemdziesiątych, a wyciągnęła go z niej ostatecznie miłość studentki. Andrzej, wariat, lekkoduch, od małego kochliwy romantyk, wpadł z chęcią – choć nie bez obaw, które zapisywał w swych kalendarzach. Rok po ślubie, wraz z dyplomem Akademii Muzycznej Joli, pojawił się na świecie Mateusz, ich pierwszy syn.
Po paru latach Andrzej rozpoczął pracę nad swym magnum opus, trzytomową Historią Jazzu, której narodzinom towarzyszyły narodziny Piotra (1985) i Marty (1989).
W 1997 roku profesor Schmidt przechodził już wedle prawa na emeryturę. Ale pracował dalej, dzieląc się swą niezwykłą wiedzą i pasją. Po zakończeniu pracy dla Akademii Muzycznej, wykładał w szkołach jazzu w Krakowie i we Wrocławiu, praktycznie do dziewięćdziesiątki – którą, razem z całą rodziną, celebrował w Białce Tatrzańskiej. Żartował tam i tańczył do góralskiego akompaniamentu, wygłupiał się i opowiadał dowcipy w górach, do których swoją rodzinę zaraził miłością.
Szkic ten nie ukazuje tego, jak bardzo Andrzej Schmidt był człowiekiem delikatnym, pomimo osiągnięć, jaki był niepewny siebie, pomimo scenicznej i autorskiej przebojowości. Przede wszystkim, nie wyjaśnia, jak wielką miłością ten człowiek obdarował swoją rodzinę od początku, do końca. Od poświęcenia finansowego, przez kompletną akceptację i poczucie bezpieczeństwa jakie dawał swoim dzieciom, aż do nieskończoności czasu, jaki zawsze dla nich miał.
Jesteśmy wdzięczni za to, że tak długo z nami był i tak bardzo nas kochał.
Marta, Piotr, Mateusz.”
www.sjc.pl