maj 17 2020
Leopold Tyrmand
Oprac. Ewa Kałużna
2020 ROKIEM LEOPOLDA TYRMANDA –
pisarza, dziennikarza, publicysty, propagatora jazzu w latach 50.
W 2020 przypada 100. rocznica urodzin Leopolda Tyrmanda i 35. rocznica jego śmierci
(ur. 16 maja 1920 w Warszawie, zm. 19 marca 1985 w Fort Myers, USA).
Lolek, Poldek, Lopek, Loluś, Lo. Autor bestsellera „Zły” oraz słynnego „Dziennika 1954„.
Piewca Warszawy i guru jazzu. Równie niespodziewanie zjawił się, jak zniknął, zostawiając po sobie dziesiątki anegdot i historii. Postać, owiana legendą, ikona polskiego świata artystycznego lat 50.
Mimo niskiego wzrostu, uważał siebie za wysokiego blondyna. Widział w lustrze potomka wikingów – nie tylko dlatego, że chorował na twórczy egocentryzm, lecz i z powodu tożsamościowej, żydowskiej zadry, tkwiącej w nim głęboko od czasu wojny.
DOM RODZINNY, STUDIA
Urodził się w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Ojciec, Mieczysław Tyrmand, posiadał hurtownię skór. Matka, Maryla Oliwenstein, uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet stolicy.
Dzieciństwo i dorastanie Leopolda Tyrmanda upływało w dostatku, lecz nie w bogactwie.
Po latach, w „Dzienniku 1954„, wspominał:
„Uczuciowo wyniosłem z domu niewiele. Kochałem mych rodziców, lecz szybko nauczyłem się żyć bez nich. Dom był dla mnie niegdyś ciepłem i bezpieczeństwem, lecz moje pokolenie w moim kraju wcześnie przekonało się, że dzięki temu, co zwie się w naszych okolicach historią, rodzinne ciepło i bezpieczeństwo trzeba między bajki włożyć. Mój dom rodzinny nie budził we mnie ambicji innych, poza powodzeniem finansowym.
Stąd nigdy nie stanowił dla mnie autorytetu. Dziś myślę o nim z sentymentem, lecz bez przywiązania.
Dom rodzinny rehabilitował się, łożąc na naukę i studia.
Były to nieudane inwestycje. Skończyłem dobre warszawskie gimnazjum, nie bez upokorzeń na skutek chronicznych zaległości w opłatach, jako nader przeciętny uczeń.
Miałem zostać dobrze zarabiającym architektem i w tym celu udałem się do Paryża, by na tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych osiągnąć zawód i położyć podwaliny pod dorobek.
Historia chciała inaczej.
Po pierwszym roku studiów, który klasycznie przegłodowałem, żywiąc się frytami i fasolą, moją pracą zarobkową stało się przemytnictwo.
Jeśli nie liczyć korepetycji z polskiego, udzielanych w gimnazjum zamożniejszym chłopcom, kandydatom na lekarzy i prawników, moim pierwszym znacznym zarobkiem okazało się honorarium za przeprowadzenie kobiety z dzieckiem i pakunkami ciemną nocą przez rzekę Bug, na linii Włodawa-Luboml, czyli od hitlerowców do bolszewików”.
Roczny pobyt w Paryżu okazał się jednak owocny – we Francji Tyrmand zetknął się po raz pierwszy z zachodnioeuropejską kulturą i amerykańskim jazzem, co miało głęboki wpływ na jego światopogląd i twórczość.
WOJNA
Wybuch wojny zastał Tyrmanda na wakacjach w Warszawie. Stamtąd przedostał się do Wilna, gdzie wkrótce stał się znaną osobą wśród uchodźców.
Po zajęciu miasta przez wojska radzieckie w czerwcu 1940, zaczął pracę w dzienniku „Prawda komsomolska”.
Publikował w nim codzienne felietony polityczno-propagandowe „Na kanwie dnia”, i zajmował się tematyką sportową. W redakcji uważano Tyrmanda za najlepsze pióro gazety.
Andrzejowi Miłoszowi, bratu Czesława Miłosza, z którym wówczas się spotkał i który potępiał go za tę działalność, Tyrmand tłumaczył, że należy za wszelką cenę utrzymywać kontakt z polską ludnością Wilna, a taką szansę daje – choćby komunistyczny, lecz wydawany po polsku – dziennik.
Jednak po wojnie, pisarz ukrywał fakt swojej pracy w „Prawdzie komsomolskiej”.
W Wilnie Tyrmand nawiązał kontakty z jedną z konspiracyjnych organizacji niepodległościowych, co wiosną 1941 doprowadziło do aresztowania go przez NKWD. Został skazany na kilka lat więzienia.
Po ataku Niemiec na Rosję, udało mu się uciec z rozbitego bombami transportu kolejowego.
Wrócił do Wilna, po czym, by uniknąć identyfikacji jako Żyd, wyrobił sobie fałszywe papiery na nazwisko obywatela francuskiego, i zgłosił się dobrowolnie na roboty do Rzeszy. Wprawdzie plan, żeby tą drogą dostać się do Francji, nie powiódł się, ale Tyrmand ocalił życie, przez całą wojnę chwytając się rozmaitych prac.
W Rzeszy – w Moguncji, Wiesbaden, Frankfurcie nad Menem – i w Wiedniu Tyrmand przebywał do połowy 1944. Pracował między innymi jako tłumacz i robotnik kolejowy.
Wiosną 1943 był pomocnikiem bibliotekarza we frankfurckim Kulturamcie, a następnie kelnerem w restauracji „Königshof”.
Pod koniec 1943 wyjechał z Niemiec do Wiednia, gdzie pracował w hotelu „Minerwa”, jako posługacz.
W 1944 zaciągnął się jako marynarz na niemiecki statek, próbując w ten sposób przedostać się do neutralnej Szwecji.
Uciekł w norweskim porcie Stavanger, lecz został schwytany i osadzony w obozie koncentracyjnym Grini, niedaleko Oslo. Tam doczekał końca wojny.
Losy bliskich Tyrmanda były dramatyczne. Ojca zamordowano na Majdanku, matka przeżyła, i po wojnie wyemigrowała do Izraela. Z rodziny ojca ocalała czwórka jego rodzeństwa, zaś cała rodzina matki zginęła w warszawskim getcie.
W latach powojennych, Tyrmand nigdy nie wspominał o swojej żydowskiej tożsamości. Kamuflował swoje pochodzenie i własną tradycję zasymilowanych, świeckich Żydów polskich, do której powrócił w Stanach Zjednoczonych.
Po wojnie, Tyrmand został przez rok w Skandynawii, gdzie pracował dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, jako korespondent Polpressu w Norwegii, a następnie kierownik biura prasowego polskiego poselstwa w Kopenhadze.
WARSZAWA PO WOJNIE
W kwietniu 1946 Tyrmand wrócił do Warszawy. Tu zaczął pracę jako dziennikarz w zorganizowanej przez Jerzego Borejszę, Agencji Prasowo-Informacyjnej, ulokowanej w budynku „Czytelnika” na Wiejskiej.
Zamieszkał tuż obok, przy Konopnickiej 6, w budynku polskiej YMCA. Pasjonująco opisał losy tego budynku w swoim „Dzienniku 1954”.
Burzliwa historia gmachu była znamienna dla przemian w ówczesnej Polsce:
„Zaraz po wojnie, w 1945-1948, budynek ten przeistoczył się z siedliska instytucji sportowo-chrześcijańskiej w centrum towarzysko-rozrywkowe. Pół budynku uległo wypaleniu, ale połowa została, wysoka na cztery piętra, i można było mieszkać.
Co ważniejsze, zachowało się wszystko, co szło w dół, a więc urządzenia sportowe, sale gimnastyczne, kryta pływalnia, kuchnie oraz wielka sala, której początkowy charakter stołówki, czy jadłodajni dla zgłodniałych koszykarzy i pływaków, uległ zasadniczej zmianie.
Nadal nie było tu alkoholu, ale tłum zapełniających ją w latach 1946-49 przypominał raczej bywalców modnych dancingów niż młodych, usportowionych chrześcijan.
Zwłaszcza, gdy Amerykanie wspomogli wydatnie swych polskich braci, i przysłali do Warszawy to wszystko, na co sobie krezusowa YMCA amerykańska mogła pozwolić.
Tak więc, już w 1948, gmach przywrócony został do swojej przedwojennej świetności, a nawet wzbogacony o nowe pomieszczenia teatralne i odczytowe.
Na tle ówczesnej, tonącej w błocie, kurzu i usypiskach z ruin Warszawy, YMCA, w swym założeniu rodzaj schroniska wycieczkowego czy domu akademickiego dla wstrzemięźliwych młodzieńców, przeistoczyła się w luksusowy hotel.
Cóż to było za klawe życie! Komuniści jeszcze nie położyli swej drętwej, dialektycznej łapy na gazetach, kinach i obyczajach.
Pomiędzy imciarską stołówką a salami odczytowymi i pływalnią snuły się najlepsze dziewczyny w modnym podówczas stylu swing.
Ja miałem pomieszczenie z amerykańskim materacem, i czyściutką łazienkę z prysznicami na korytarzu, telefon na piętrze.
Co rano sprzątaczka. Dwudziestowieczna cywilizacja pośród warszawskich, troglodyckich nor, zwanych adresami mieszkalnymi.
W 1950 komunizm już jadł Polskę. YMCA i jej dorobek stały się jednym z najpierw przeżutych i wydalonych kęsów.
Gmach, przejęty został przez Ligę Przyjaciół Żołnierza, a potem przez efemeryczne organizacje młodzieżowe, które ciągle zmieniały szyldy i nazwy, lecz nigdy kierownictwo – zawsze to samo, w jednym z pokojów Komitetu Centralnego.
Rozpoczęła się brutalna walka z lokatorami. W przekonaniu naszych prześladowców, byliśmy zagnieżdżoną tutaj bandą akowców, wywrotowców, reemigrantów.
Należało ich wyświęcić, stąd watahy zetempowców biły w werble na korytarzach w godzinach wieczornych i trąbiły pobudki o szóstej rano.
Po czym przyszły bardziej światowe metody, jak wyłączanie wody i światła, włamywanie się do pokojów, wynoszenie łóżek, wyrzucanie odzieży przez okna.
Niemal połowa mieszkańców YMCA nie wytrzymała psychicznie, uległa zastraszeniu i wyprowadziła się, ale ci, którzy nie mieli dokąd pójść – pośród nich ja – zostali.
Niszczycielskie niechlujstwo i marnotrawstwo rządzących było w stanie rozjuszyć anioła.
Świetnie funkcjonujące urządzenia i utensylia prosto z Ameryki, gniły i rozkładały się w oczach.
Reszty dokonywało kwitnące życie. Nikt już nie pamiętał o imciarskiej zasadzie separacji płci, ludzie żenili się, dzieci rodziły się, na korytarzach zapachniało praniem, gotowaniem i zmywaniem, lśniące kafelkami łazienki stoczyły się do rzędu nieokreślonych pomieszczeń, o zatkanych zlewach. Pełen triumf komunizmu”.
To właśnie w pokoiku YMCA Tyrmand napisał „Dziennik 1954”.
TWÓRCZOŚĆ LITERACKA
Tyrmand szybko dał się poznać jako błyskotliwy dziennikarz.
Publikował recenzje teatralne, muzyczne i sportowe w „Ekspresie Wieczornym”, „Tygodniku Powszechnym”, „Rzeczpospolitej”, „Dziś i Jutro”, „Ruchu Muzycznym”. Pracował w redakcji „Przekroju”, który w 1948 wysłał go na Kongres Intelektualistów we Wrocławiu, skąd przywiózł wywiady między innymi z Picassem, Erenburgiem, Szołochowem i fizykiem Julianem Huxleyem.
W 1948 ukazał się zbiór opowiadań wojennych Tyrmanda, „Hotel Ansgar”. Książkę, literacko przeciętną, krytyka pominęła milczeniem, ale jej autor stawał się w Warszawie postacią coraz bardziej znaną i popularną.
Zawdzięczał to lekkości pióra, niekonwencjonalnemu – jak na czasy powojennej socjalistycznej szarzyzny – stylowi życia i bezkompromisowym poglądom.
To one sprawiły, że w 1950 Tyrmanda usunięto z redakcji „Przekroju”, po tym, gdy napisał recenzję turnieju bokserskiego, w której skrytykował stronniczość radzieckich sędziów.
Dzięki pomocy Stefana Kisielewskiego, z którym się przyjaźnił, znalazł pracę w „Tygodniku Powszechnym”. Jednak w 1953, po odmowie druku oficjalnego nekrologu Stalina, „Tygodnik Powszechny”, dotąd broniący swojej względnej niezależności, został przejęty przez ówczesne władze, czyli de facto przestał istnieć.
Tyrmand opisał w „Dzienniku” dzieje upadku tego „jedynego wolnego pisma, które przez osiem lat istniało legalnie na obszarze imperium sowieckiego”, a chociaż „nie znaczy to, że tygodnik mógł publikować, co chciał”, to przynajmniej „mógł nie publikować, czego nie chciał”.
Po odmowie współpracy z nowym, reżimowym „Tygodnikiem”, Tyrmand został oficjalnie bezrobotny. To wtedy wpadł na pomysł prowadzenia dziennika, który byłby świadectwem, wystawionym sobie i epoce.
Byłby też wyrazem buntu pisarza, wyrzuconego na margines życia, pozbawionego możliwości druku.
„Ten dziennik jest bronią automatyczną, pistoletem maszynowym, który, wyciągnięty za sto lat, będzie strzelał z równą skutecznością, jak dziś, tak jest naoliwiony zmaganiem”
– pisał.
Tyrmand nie pomylił się. „Dziennik 1954” to jego najlepsza książka. Od innych słynnych dzienników – Nałkowskiej, Iwaszkiewicza czy Gombrowicza – różni się przede wszystkim tym, że obejmuje nie lata, a zaledwie trzy miesiące, od 1 stycznia do 2 kwietnia 1954.
Nie przeszkodziło to Tyrmandowi stworzyć całą panoramę miejsc, czasów i portretów ludzkich.
Opisuje powojenną, odbudowywaną z gruzów Warszawę, ale sięga też pamięcią do swoich okupacyjnych wędrówek po Europie i do lat 30.
Jest ironicznym kronikarzem bieżącego życia kulturalnego, przygląda się wnikliwie i złośliwie swoim współczesnym, i obserwuje codzienność miasta, z jego kwitnącą, mimo reżimowych obostrzeń, „inicjatywą prywatną”. Zdaje relację ze swojego romansu.
Niektóre sądy Tyrmanda, po upływie przeszło półwiecza, nadal uderzają trafnością, na przykład uwagi o młodym Zbigniewie Herbercie, niemającym wtedy jeszcze na koncie nawet jednego tomiku.
W „Dzienniku 1954” znajdziemy też barwne portrety innych ważnych postaci polskiej sceny kulturalnej – żartobliwie-ciepły hołd, złożony Kisielowi, czy wyjątkowo złośliwe fragmenty, poświęcone Zygmuntowi Kałużyńskiemu.
Z równą pasją opisani są tu ludzie, o których, gdyby nie te notatki, nikt by dzisiaj nie pamiętał, jak pan Dyszkiewicz, „koszularz” o przedwojennej klasie, przerabiający Tyrmandowi tandetne koszule z domu towarowego tak, by nadać im szlachetność i szyk.
Tyrmand obserwuje rzeczywistość społeczną w rozmaitych jej odsłonach, z ogromnym wyczuleniem na smak detalu.
Pisze o elitarnej szkole dla dygnitarskich dzieci, do której chodzi jego młoda kochanka, o nowo powstałym piśmie młodzieżowym „Naokoło Świata”, które prędko zaczęto nazywać „Głosem Bikiniarza”.
O prywatkach, na których brylował, tańcząc boogie-woogie, o wyprawach na Bazar Różyckiego, gdzie można było wytargować u „ciuchary” modne i niebanalne ubrania z Zachodu.
Do najciekawszych fragmentów dziennika należą uwagi o architekturze odbudowywanej Warszawy – o Muranowie, Starym Mieście, MDM-ie, czy powstającym wówczas Pałacu Kultury.
„Dziennik 1954” jest kopalnią wiedzy o powojennej Warszawie, kroniką życia obyczajowego, manifestacją myślowej niezależności, a także obroną piękna i kultury.
Po raz pierwszy „Dziennik 1954” opublikowany został w całości dopiero w 1980, w Londynie. Autor wprowadził drobne zmiany, które nie mają większego wpływu na treść, ale nadają całości literacki szlif.
„Dziennik 1954” urywa się w pół zdania. Tyrmand przestał go pisać, gdy dostał od wydawnictwa „Czytelnik” zamówienie na „powieść sensacyjną o chuliganach i bikiniarzach”, jak podaje zaświadczenie z 10 maja 1954, czyli na „Złego”.
To zlecenie było sygnałem przedpaździernikowej odwilży i powrotu Tyrmanda do łask.
Książka, łącząca konwencje kryminału i romansu, opowiada historię tajemniczego, nieuchwytnego mściciela, który w obronie pokrzywdzonych walczy z warszawskim światkiem przestępczym. Pełna humoru i rozmachu powieść była ewenementem w powojennej literaturze, zdominowanej przez socrealistyczne produkcje, i natychmiast zyskała popularność.
„Zły”, wydany w grudniu 1955, okazał się nie tylko największym sukcesem literackim Tyrmanda, w pełni ukazującym jego świetny talent narracyjny i dar obserwacji, lecz również największym sukcesem wydawniczym powojennej prozy polskiej.
Nigdy przedtem ani nigdy potem nie powstała książka, która w podobny sposób elektryzowałaby wszystkie środowiska czytelników. Z wyjątkiem Marka Hłasko, żaden pisarz nie zdobył tak błyskawicznego rozgłosu.
Opinie krytyków i pisarzy na temat „Złego” były podzielone. Powieścią zachwycali się Gombrowicz, Stefan Kisielewski i Tadeusz Konwicki, lecz Andrzej Kijowski nazwał lekceważąco Tyrmanda „wielkim pisarzem dla gówniarzy, Balzakiem i Dostojewskim wyrostków”.
Dzisiaj, chociaż dłużyzny mogą niecierpliwić, „Zły” nadal ma swoich wielbicieli.
O niesłabnącej atrakcyjności „Złego” stanowi sposób, w jaki przedstawiona w nim została jego tak naprawdę główna bohaterka – Warszawa.
To Warszawie Tyrmand dedykował powieść, a jej ulice, place, kawiarnie, jej ruiny i tętniące życie ukazał na kartach książki z takim pietyzmem, że „Zły” mógłby być przewodnikiem po stolicy lat 50.
Sukces „Złego” był początkiem dobrego czasu dla Tyrmanda.
Honoraria za powieść pozwoliły mu kupić pierwszy samochód – wartburga. Tyrmand nagle stał się bogaty.
W kwietniu 1955 ożenił się ze studentką ASP, Małgorzatą Rubel-Żurowską, i przeprowadził się na warszawskie Stare Miasto.
Zamienił maleńki, wynajmowany w gmachu YMCA, pokoik o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych, na wielki strych na Mariensztacie.
Po wydaniu „Złego”, kupił i doprowadził do stanu używalności obszerny strych przy Rynku Mariensztackim. Wkrótce też, dzięki przekładom, kupił dobry samochód – opel rekord.
Dobra passa Tyrmanda trwała jednak krótko. Lata 1958-1965 to okres pogłębiającego się kryzysu.
Na pozór wszystko się układało – pisarz cieszył się popularnością, jego drugą żoną została znana projektantka mody, Barbara Hoff.
Ale cenzura zatrzymywała nowe książki Tyrmanda i odmawiała mu wznowień.
Ostatnia powieść, którą opublikował w kraju po wielu zabiegach i opóźnieniach, to „Filip” z 1961. Jest to autobiograficzna opowieść o wojnie, z akcją osadzoną we frankfurckim Park-Hotelu, gdzie narrator ukrywa się, pracując jako kelner „na francuskich papierach”.
Byle dalej od żydowskiej tożsamości, stosując swego rodzaju bufor: od Francuza jest jeszcze ucieczka do Polaka, dopiero potem, pod tą warstwą, można znaleźć, skazującą na zagładę, przynależność do narodu żydowskiego. Powieść brzmi zachwycająco świeżo także i dzisiaj.
W pierwszej połowie lat 60. Tyrmand ukończył powieść „Życie towarzyskie i uczuciowe”.
To książka inna od świadomie apolitycznego „Złego”, mocno osadzona w realiach warszawskiego środowiska inteligencji twórczej, którego Tyrmand nie cierpiał, uważając je za skorumpowane moralnie i wysługujące się reżimowi.
W „Życiu” rozprawiał się w sposób maksymalnie bezwzględny ze światem pisarzy, dziennikarzy, filmowców, i urzędników od kultury, a pod półfikcyjnymi postaciami bohaterów książki kryły się łatwe do rozszyfrowania autentyczne osoby.
Państwowy Instytut Wydawniczy zwlekał z publikacją powieści. W tym czasie Tyrmandowi udało się w końcu uzyskać paszport.
W 1965 wyjechał z Polski, decyzję o powrocie uzależniając od tego, czy „Życie towarzyskie i uczuciowe” ukaże się drukiem.
Nie doczekał się publikacji.
Został na Zachodzie. Książkę w 1967 wydał Instytut Literacki w Paryżu. Przeszła jednak bez echa.
STYL
Tadeusz Konwicki pisał o nim: „Tyrmand antykomunista, Tyrmand katolik, Tyrmand teoretyk jazzu, Tyrmand sprawozdawca sportowy, Tyrmand globtroter, Tyrmand playboy, Tyrmand reakcjonista, Tyrmand bikiniarz, Tyrmand filozof, Tyrmand prekursor mód, Tyrmand autor bestsellerów, Tyrmand owiana legendą tajemnica”.
Dużo jak na jednego człowieka, dodatkowo funkcjonującego w przeraźliwie smutnej i szarej rzeczywistości Warszawy lat 50.
Tyrmand przykładał ogromną uwagę do swojego stroju: dużo o nim mówił i pisał. Jako człowiek niezbyt imponującego wzrostu i dosyć pospolitej urody, nadrabiał nienaganną elegancją, co w powojennej rzeczywistości ogólnej biedy, kiedy większość zaopatrywała się w ubrania z paczek z Zachodu (osławiona UNNRA) nie było rzeczą łatwą.
Antykomunistyczne nastawienie Tyrmanda stopniowo skazywało go na zawodowy niebyt i najzwyczajniej materialną biedę. Schludny wizerunek pozostał więc dla niego nie tylko wewnętrznym obowiązkiem, ale i coraz większym wyzwaniem.
Dziś facet w kolorowych skarpetkach przywdzianych do półoficjalnego stroju czy też noszący krawat w żywe kolory nie budzi żadnego zdziwienia.
W latach pięćdziesiątych, gdy wszyscy wyglądali tak samo, monotonnie i ponuro, stój potrafił szokować nawet małymi akcentami.
Tyrmand budził podziw jednych, niesmak i złość u drugich. W ocenie wielu właśnie poprzez swój strój dawał przykład najbardziej odważnego manifestu politycznego.
Zwłaszcza poprzez słynne kolorowe skarpetki, które przeszły do historii.
Świeżym i ożywczym w stosunku do dusznej rzeczywistości stylem Tyrmanda zaczęły inspirować się grupy młodzieży. Na ulicach większych miast pojawili się bikiniarze – prawdopodobnie pierwsza polska subkultura młodzieżowa.
Staranna stylizacja bikiniarza oparta była, zaczynając od dołu, na butach na grubej gumowej podeszwie (tzw. słoninie), kolorowych skarpetkach, wąskich, przykrótkich spodniach, barwnym krawacie i luźnej marynarce.
Nazwa bikiniarze pochodzi od krawatów, przywożonych z Ameryki. Były na nich wymalowane palmy z atolu Bikini, na którym dokonano próbnych eksplozji atomowych. Bikiniarze czesali się na tzw. kaczy kuper – z przodu włosy musiały być uniesione ku górze, z tyłu sczesane. Na głowie – kapelusz, ściśnięty w naleśnik, albo wypchana gazetami czapka „oprychówka”.
Nie bez wpływu na wizerunek pozostawało żywe zainteresowanie Tyrmanda muzyką jazzową. Sam twierdził, że jazz jest muzyką uciśnionych. Jak wspomina jeden z jego przyjaciół, „słyszał w nim tęsknotę do wolności”.
„Był wspaniały wewnętrznie, ale zależało mu, by być wspaniałym także na zewnątrz. Stąd jego pozy, stroje i sztuczny język, które jednocześnie były demonstracją polityczną” – mówiła Agnieszka Osiecka.
Nienaganny strój, zawsze czyste buty, staranna autokreacja, skłonności do hipochondrii, opinia playboya, bikiniarza i bon vivanta – to zapamiętano. A także to, że był guru, prorokiem, dziś powiedzielibyśmy nawet – papieżem polskiego jazzu.
EMIGRACJA i ZMIANA POGLĄDÓW
W 1965 Tyrmand opuścił Polskę. Podróżował po Europie, pojechał też do Izraela, gdzie spotkał się z matką.
Następnie wyjechał do Stanów. Tam zamieszkał na stałe.
Początkowo korzystał ze stypendium Departamentu Stanu, publikował też w paryskiej „Kulturze”.
Wkrótce nawiązał współpracę z prestiżowym tygodnikiem „The New Yorker”, w którym swoje opowiadania ogłaszali tacy pisarze, jak Vladimir Nabokov, Irwin Shaw czy J.D. Salinger.
Tyrmand drukował tam „Dziennik amerykański” i cztery eseje, zebrane później w tomie „Zapiski dyletanta” („Notebooks of Dilettante” ukazał się w 1970).
Dzięki tym tekstom, szybko stał się znany w kręgach amerykańskich intelektualistów. Wkrótce zaczął pisać po angielsku, jednak nie opublikował już żadnej nowej powieści.
Przyjął trudną pozycję specjalisty od Europy Wschodniej, eksperta, ostrzegającego przed komunizmem.
Lecz Tyrmand – publicysta „The New Yorker” – okazał się kimś zupełnie innym niż Tyrmand – autor „Złego” i „Dziennika 1954”.
Ewolucja, jaką przeszły jego poglądy, może szokować. Z liberała, którym był w Polsce, przeobraził się w konserwatystę, ostro piętnującego tendencje lewicowe i kontestacyjne w amerykańskiej kulturze. Jego dewiza brzmiała: „Przybyłem do Ameryki, aby bronić jej przed nią samą”.
Skąd taka radykalna przemiana u pisarza, którego zawsze fascynowała kultura popularna zza oceanu? Może, sam doświadczony przez komunizm, chciał ostrzec młodych buntowników w USA przed naiwną lewicowością, a ona w jego oczach wiązała się z hipisowską swobodą obyczajową.
Podobna swoboda w Warszawie lat 50. była wyrazem buntu przeciw szarzyźnie PRL, zapewniała zdrowy kontrast. W Stanach Tyrmand ujrzał ją w innym świetle – jako element chaosu, zagrażającego tradycyjnym wartościom.
Jedno jest pewne: jako emigrant zza żelaznej kurtyny, pisarz pragnął oświecić Amerykanów, na czym polega niewolniczy ustrój.
Jego „Zapiski o życiu w komunizmie”, które w polskim wydaniu podziemnym ukazały się jako „Cywilizacja komunizmu” w 1972, „The New Yorker” odrzucił.
Stało się tak nie tyle z przyczyn ideologicznych, jak uważał Tyrmand (chociaż „The New Yorker” nie chciał publikować ostrego politycznego pamfletu), ile dlatego, że tekst uznano za pisarsko i myślowo słaby.
I rzeczywiście, „Cywilizacja komunizmu” nie jest dziełem udanym. Obszerne i drobiazgowe rozważania nie układają się w żadną oryginalną koncepcję. Książka zawiera niekiedy kuriozalne tezy, jak ta, że w hitleryzmie, przy całym jego okrucieństwie, „można było umierać godnie, nawet z dumą, nie zapierając się samego siebie”, natomiast „komuniści potrafili zabrać ludziom wszystko, nawet ich identyczność, nawet ich cień, jak w owej staroniemieckiej bajce, nawet ich przeszłość i przyszłość.
Po afroncie, jaki spotkał go w „The New Yorker”, Tyrmand w 1971 rozstał się z pismem. Wypadł z głównego nurtu amerykańskiej publicystyki.
Wszedł też w konflikt z Jerzym Giedroyciem i przestał drukować w paryskiej „Kulturze”.
Życie towarzyskie i pozycja literacka w Warszawie, a tym bardziej w Nowym Jorku miały zupełnie inną intensywność od tego, co stało się udziałem konserwatywnego intelektualisty, redagującego co prawda nadal niezwykle pracowicie także własne teksty, de facto jednak obecnego w świadomości czytelników dzięki dorobkowi sprzed emigracji.
W tym okresie Tyrmand nawiązał kontakt ze środowiskami konserwatywnymi w Stanach.
Został wicedyrektorem Conservative Institute przy Rockford College w stanie Illinois, założonym przez Johna Howarda, jako twierdza oporu przeciw społecznym przemianom w Ameryce lat 60. Był też redaktorem – 1976 zaczęli wydawać miesięcznik „The Rockford Papers”, który z czasem stał się znany z popierania polityki antyglobalistycznej i antyimigracyjnej.
Amerykański brzeg Tyrmanda nadal budzi emocje i pozostaje zamglony, pomimo opatrzonego tym tytułem filmu w reż. Stefana Chazbijewicza i wydanej w 1996 książki scenarzysty Macieja Gawęckiego oraz Katarzyny Sernickiej.
Na emigracji Tyrmand założył rodzinę, o której zawsze marzył. W 1971 ożenił się z Mary Ellen Fox, jego czytelniczką, doktorantką iberystyki na Uniwersytecie Yale. W 1981 urodziły się im bliźnięta – Rebecca i Matthew.
19 marca 1985 Leopold Tyrmand zmarł niespodziewanie na zawał serca, podczas wakacji na Florydzie. Miał 64 lata.
Czy był wybitnym pisarzem? Próbę czasu zniósł jego „Dziennik”, może także „Zły”. Nadal warto czytać pełne pasji i znawstwa „U brzegów jazzu”. Był też niezwykle ciekawą, pełną sprzeczności postacią, która wciąż niepokoi, budzi podziw, ale i wątpliwości” (culture.pl).
Twórczość literacka:
1948 Hotel Ansgar
1955: Zły
1957: Gorzki smak czekolady Lucullus
1957: U brzegów jazzu
1961: Filip
1961: Polacy, czyli pakamera
1963: Niebo – projekt scenariusza
1967: Życie towarzyskie i uczuciowe
1975: Siedem dalekich rejsów
1970: Notebooks of Dilettante
1972: Cywilizacja komunizmu
1975: Tu w Ameryce, czyli dobre rady dla Polaków
1980: Dziennik 1954
1990: Wędrówki i myśli porucznika Stukułki
„Dziennik 1954 – wersja oryginalna”. Wydawnictwo MG, Warszawa 2011
Legenda „Dziennika 1954” jest niemal równie barwna jak legenda jego autora, Leopolda Tyrmanda. Kontrowersje wzbudzała nie tylko treść „Dziennika”, lecz sam fakt jego powstania.
W przedmowie do londyńskiego wydania, w której Tyrmand opisywał historię wywiezionych z Polski brulionów, znalazło się zdanie:
„Niniejsza książka zawiera całość dziennika, nienaruszoną przez względy edytorskie, rozterki moralne, polityczne konieczności, towarzyskie koneksje”.
Na okładce tomu reprodukowano fragment rękopisu, który okazał się niezgodny z tekstem zamieszczonym wewnątrz książki. Podniosły się liczne głosy, zarzucające Tyrmandowi, że „Dziennik” napisał na Zachodzie, zapewne na podstawie wywiezionych z kraju notatek.
Świadectwa Stefana Kisielewskiego i Jana Józefa Szczepańskiego, którym Tyrmand czytał fragmenty „Dziennika” w 1954, nie zmieniły opinii o apokryficznym charakterze książki.
Jaka jest więc prawda? „Dziennik 1954” rzeczywiście powstał w Polsce, ale został przez autora poddany gruntownej redakcji. Fragmenty maszynopisu, zachowane w archiwum Tyrmanda, noszą ślady trzykrotnej obróbki autorskiej.
W książce tej jest wszystko, czego można chcieć się dowiedzieć o życiu w socjalizmie. Oczywiście – życiu inteligenta.
A szczególnie inteligenta-warszawiaka. Na kartach „Dziennika 1954” spotyka się Herberta, Jasienicę, Kisiela, Turowicza i wielu innych. Poznaje się też prozę i poezję bytowania młodego pisarza, świetnego obserwatora, znakomitego stylisty, którego wkrótce władza pozbyła się z Polski na stałe.
Nie przypadkiem w tytule tej książki znalazła się data jej powstania. Stało się tak przede wszystkim dlatego, że „Dziennik 1954” jest kroniką określonego czasu, i to czasu jak na dziennik wyjątkowo krótkiego – nie jednego roku nawet, lecz zaledwie jednego kwartału, okresu od 1 stycznia do 2 kwietnia 1954.
Stało się tak też dlatego, że dziennik Tyrmanda ukazał się w postaci książki po raz pierwszy po ćwierćwieczu od napisania, w 1980, i autor pragnął zaznaczyć ten dystans. Stało się tak wreszcie dlatego, że 1954 był w biografii i twórczości Tyrmanda rokiem przełomowym.
Kim był Tyrmand w roku 1954? To zależało od punktu widzenia.
Dla niektórych był nikim, człowiekiem przegranym, któremu powinęła się noga. Wariatem, który nie chce zrozumieć dziejowej konieczności i nie bierze udziału w realizacji postulatów socrealizmu.
Dla niektórych był barwną postacią „Warszawki”, cynicznym bikiniarzem w kolorowych skarpetkach, arbitrem elegancji, propagatorem zachodnich nowinek.
Dla niektórych wreszcie był Tyrmand wzorem postawy niezłomnej, człowiekiem, który niedostatek i brak możliwości publikowania przedłożył nad ewentualną karierę i zaszczyty – z lojalności dla swoich przekonań.
Co ciekawsze, autor w trakcie pisania dziennika sam – zależnie od nastroju chwili – patrzy na siebie z tych trzech perspektyw.
Edycja „Dziennika” z 2011 obejmuje całość notatek Leopolda Tyrmanda.
Wydanie różni się w sposób znaczący od pierwotnie opublikowanych wersji – fragmentów, drukowanych w londyńskich „Wiadomościach” w latach 1973-1978, pierwszej edycji książkowej (Polonia Book Fund, Londyn 1980) i kilku następnych wydań krajowych i zagranicznych.
Zawiera kompletny rękopis „Dziennika”, przechowywany wraz z resztą spuścizny po pisarzu w archiwach Hoover Institution. Podobnie jak całe archiwum pisarza, oryginał „Dziennika” jest dostępny do publicznego wglądu.
„Pokój ludziom dobrej woli… Teksty niewydane” Wydawnictwo MG, wrzesień 2010
to zbiór tekstów Leopolda Tyrmanda, drukowanych w latach 1946-1963 w prasie polskiej, nigdy dotychczas niewydanych w formie książkowej.
Zbiór nigdy dotąd nie publikowanych w formie książkowej tekstów Leopolda Tyrmanda drukowanych w latach 1946-1963 w polskiej prasie:
w „Przekroju” (Pokój ludziom dobrej woli… oraz Ziutek nie chce spekulować), „Tygodniku Powszechnym” (Zatoka dobrych kąpieli oraz Żegluga na jachcie – Cudowne zmęczenie Nr 3), a także w „Dziś i jutro” (Błyskawicę słychać w Olsofiordzie), „Przeglądzie kulturalnym” (Kolacja) czy „Dialogu” (projekt scenariusza „Niebo”).
Opowiadania te, jak większość prozy Tyrmanda, można odczytywać jako zbeletryzowane fragmenty jego biografii. W pierwszym okresie, po powrocie do Polski, pisarz wracał do swoich przeżyć wojennych.
Potem coraz bardziej angażował się w to, co go otaczało. Wraz z tą zmianą odchodził od formy realistycznej na rzecz pastiszu i purnonsensu. Ale niezależnie, jaki temat obierał, zawsze było to pisanie wbrew regułom. Może dlatego do dziś tak znakomicie się go czyta.
„Tyrmand i Ameryka” Katarzyna I. Kwiatkowska, Maciej Gawęcki, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2011
Książka przedstawia mało znany, amerykański okres w życiu Leopolda Tyrmanda.
Od oszałamiającego sukcesu w Nowym Jorku, poprzez trudny okres walki o czytelnika, aż po redagowanie własnego magazynu „Chronicles of Culture”.
Amerykańska biografia Leopolda Tyrmanda dokumentuje zarówno publiczną działalności pisarza, jak i jego bogate życie prywatne.
Książkę wzbogacają liczne relacje przyjaciół i znajomych, bogaty wybór ilustracji oraz fragmenty nieznanych dotąd polskiemu czytelnikowi tekstów Tyrmanda, z których wyłania się klarowny obraz jego poglądów na Amerykę końca lat 60.
Spostrzeżenia pisarza zaskakują aktualnością i trafnością w odniesieniu do polskiej sytuacji polityczno-społecznej i kulturowej końca XX i początku XXI wieku.
Leopold Tyrmand przypłynął do Ameryki w styczniu 1966, i mieszkał tam do śmierci.
Autorzy, podróżując po Stanach śladami Tyrmanda, wykonali wielką pracę, docierając do dokumentów, publikacji i najważniejszych osób, z którymi Tyrmand zetknął się zawodowo i prywatnie.
Powstał dokument, ukazujący Tyrmanda z wielu perspektyw – jako dziennikarza, pisarza, osobę zaangażowaną w działalność publiczną, ale także jako męża, ojca, przyjaciela, admiratora życia. Tak barwna osobowość musiała budzić przecież niejednoznaczne reakcje i oceny.
Na koniec, autorzy oddają głos samemu pisarzowi, prezentując jego teksty pisane w Ameryce.
Fragment książki:
„Propagując jazz i ubierając się według światowej mody, Tyrmand otwarcie hołduje zachodniej kulturze.
Wyłamuje się z obowiązującego stylu życia i bycia, irytuje władze PRL i tak zwane środowisko. Bezkompromisowa i ostentacyjnie lekceważąca komunizm postawa, spotyka się z protekcjonalną ironią.
Przylegają do niego etykietki – bon vivant, dandys, baron kurlandzki. Ceną za tę postawę jest brak pracy i w konsekwencji bieda.
Przez sześć lat pisarz mieszka w pokoiku cztery metry na dwa, żywi się chlebem i herbatą, dręcząc sumienia dobrze sytuowanych kolegów.
Staje się symbolem sprzeciwu. Jest obiektem podziwu i pogardy, zawiści i admiracji – tą ostatnią darzą go raczej kobiety.
Nieliczni wiedzą, że w najtrudniejszym dla niego czasie, przez pierwsze trzy miesiące 1954, pisze dziennik.
Nie myśli wówczas o jego publikacji. Po latach powie:
„to jest dzienniczek manifestacji indywidualnej walki skazanej w gruncie rzeczy na zagładę”.
Opublikowany w 1980 „Dziennik 1954” zostaje przyjęty entuzjastycznie. Do dzisiaj książka ta jest najlepszą ilustracją codzienności lat 50. w Polsce. Opinię tę potwierdza Roman Zimand:
„Pewna okoliczność, całkowicie w stosunku do tekstu zewnętrzna, sprawia, że książka, o której tu mówimy, zajmować będzie w literaturze dokumentu osobistego – listy, dzienniki, wspomnienia – pozycję szczególną. „Dziennik” Tyrmanda jest mianowicie pierwszą opublikowaną próbą opisu socjalizmu rzeczywistego, ściśle – czasów bierutowskich, stworzoną przez człowieka, który miał do systemu stosunek jednoznacznie negatywny”.
Zbigniew Herbert uważa, że „Dziennik 1954” jest prawdziwym świadectwem swego czasu:
„Brak mi wiedzy o tamtym świecie, uzyskanej od współautorów zbrodni, która się dokonała na kulturze. Nie otrzymałem od nich odpowiedzi. Jedyne świadectwo, jedyny sposób pisania o tym, znalazł Leopold Tyrmand w swoim „Dzienniku”.
W 1956 ukazuje się pierwsza powieść Tyrmanda – „Zły”. Cały nakład i kolejne wznowienia rozchodzą się błyskawicznie. Popularność powieści nie chroni jej przed krytyką. Oficjalnie lansuje się tezę, iż „Zły” to tylko sprawnie napisane czytadło.
W rozmowie z Mariuszem Ziomeckim w 1980, Tyrmand żali się: „Najpierw mnie redukowano do wymiarów faceta, którego specjalnością są ciuchy. Potem zaczęło się lekceważenie „Złego”, że to tania sensacyjka, kryminałek”.
Takie odczytanie „Złego” nie jest jednak regułą. Tadeusz Konwicki wyznaje:
„Sięgnąłem po egzemplarz zaczytany już do ostatka i nie wypuściłem go z ręki przez dzień i noc, póki nie skończyłem lektury. Co tu kryć: padłem z zachwytu. Zobaczyłem tuż powojenną Warszawę, ze wszystkimi osobliwościami miasta zmartwychwstającego, poznałem z bliska to dziwne społeczeństwo, co obsiadło ruiny i próbowało wykrzesać z nich iskierki życia, utożsamiłem się z tym odwiecznym etosem bohatera ludowego, który wymierza sprawiedliwość w niesprawiedliwym świecie. Spodobały mi się i szczególny dar narracji, i poczucie humoru, i owa znana mi skądś stylistyka”.
Następna powieść Tyrmanda – „Filip” – ukazuje się, ocenzurowana, w 1961. Jej wydanie jest efektem szczęśliwego zbiegu okoliczności – rywalizacji urzędników, odpowiedzialnych za podejmowanie decyzji o nowych publikacjach. Nakład dziesięciu tysięcy egzemplarzy czytelnicy wykupują w ciągu kilku dni.
Jak mówi Tyrmand, „Filip” jest opowieścią autobiograficzną, to jest wszystko bardzo dokładnie opisane, tak jak było. Ja uważam „Filipa” za swoją najlepszą powieść”. Autor nie jest w tej opinii odosobniony.
„Za najlepszą powieść Tyrmanda uchodzi „Filip”.
Ta autobiograficzna, okupacyjna opowieść o polskim kelnerze, zadekowanym w Niemczech w luksusowym hotelu, wejdzie do literatury z powodu, który może się komuś wydać śmiesznym – po sławnej serii opisów żarcia, jest to pierwsza w języku polskim monografia podawania do stołu” – pisze Piotr Wierzbicki.
Filmy:
„Leopold Tyrmand – bokser, pijak, dziwkarz” – dokument
„Jutro premiera” 1962, reż. Janusz Morgenstern, scena z Leopolem Tyrmandem
„Filip” wg Leopolda Tyrmanda, reż. Filip Luft – Film Trailer 2015
„Pan T” reż. Marcin Krzyształowicz, Film Trailer 2019
„Pan T” reż. Marcin Krzyształowicz, pierwszy fragment filmu 2019
„Pan T” reż. Marcin Krzyształowicz, drugi fragment filmu 2019
„Pan T” reż. Marcin Krzyształowicz, trzeci fragment filmu 2019
Fot. 1 Tyrmand podczas pracy w Agencji Prasowo-Informacyjnej, 1946 (polskieradio.pl)
Fot. 2 Tyrmand na prywatce w mieszkaniu Andrzeja Trzaskowskiego, lata 50. (wyborcza.pl)
Fot. 3 Tyrmand w swoim samochodzie, 1958 (Lucjan Fogiel)
Fot. 4 Gustaw Holoubek i Leopold Tyrmand w filmie Janusza Morgensterna „Jutro premiera”, 1962
Fot. 5 Tyrmand w wianuszku kobiet, z Kaliną Jędrusik (East News)
Fot. 6 Tyrmand z żoną, Mary Ellen Fox-Tyrmand, 1975 (z archiwum Mary Ellen Tyrmand)
Fot. 7 Tyrmand ze swoimi dziećmi – bliźniętami Matthew i Rebeccą, wczesne lata 80. (ze zbiorów Mary Ellen Tyrmand)
Fot. 8 Tyrmand w 1983 (Czesław Czapliński)
16 maja przypada
100. rocznica urodzin
pisarza, dziennikarza,
Lolek, Poldek,
Lopek, Loluś, Lo.
Autor bestsellera
„Zły” oraz słynnego
„Dziennika 1954”.