Marek Grechuta. 19 rocznica śmierci


Oprac. Radosław Czapski na podst. culture.pl – Janusz R. Kowalczyk, Wikipedia.org, Janusz R. Kowalczyk „Wracając do moich Baranów” Wydawnictwo TRIO, Warszawa 2012 ISBN: 978-83-7436-291-7 Fot. Waclaw Klag, YouTube, Marek Karewicz, Biblioteka Polskiej Piosenki, discogs.com, Album „Opole ’76”, last.fm.


Marek Grechuta & Anawa – „Nie dokazuj”, Official Video 1970


Marek Grechuta na Konkursie Piosenkarzy Studenckich – debiut sceniczny 1967
Fot. Waclaw Klag

Marek Grechuta i Anna Wojtowicz 1968
Fot. YouTube

Anawa 1969: Jan Kanty Pawluśkiewicz – piano, Marek Grechuta – vocal, Tadeusz Kożuch – violin, cello, Anna Wojtowicz – cello, Tadeusz Dziedzic – guitar, Jacek Ostaszewski – bass
Fot. Marek Karewicz

Marek Grechuta 1970
Fot. Marek Karewicz

Marek Grechuta 1972
Fot. Biblioteka Polskiej Piosenki

Marek Grechuta & Grupa WIEM 1973
Fot. discogs.com

Marek Grechuta i nowy skład Anawa 1976
Fot. Album „Opole ’76”

Marek Grechuta 1990
Fot. last.fm

Marek Grechuta 1990 koncert w Teatrze STU
Fot. YouTube

Marek Grechuta 2003 Ostatni koncert
Fot. YouTube


19 lat temu, 9 października 2006 w Krakowie zmarł

Marek Grechuta

(ur. 10 grudnia 1945 w Zamościu)
– polski piosenkarz, poeta, kompozytor i malarz, z wykształcenia architekt.

[Wikipedia.org]

Złotowłosy chłopak nieruchomo stojący przed mikrofonem pojawił się w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, kiedy w muzyce pop królowało mocne uderzenie. Utwory zespołu Anawa szły zdecydowanie pod prąd, na przekór hałaśliwej modzie i nadekspresji w stylu Karin Stanek. Kulturą twórczą i wykonawczą „Tanga Anawa” Marek Grechuta rzucał estetyczne wyzwanie estradowej tandecie i artystycznej bylejakości.

Próba nadinterpretacji poezji poprzez jakieś ruchy byłaby niewłaściwa – tłumaczył artysta swoją postawę przy mikrofonie potrzebą skupienia. – Poezja jest sferą wyobrażeń. Skoro publiczność stara się siedzieć w skupieniu, żeby wysłuchać piosenki, podobnie powinien zachowywać się wykonawca.

W natłoku agresywnych melodii, w przeważającej mierze anglosaskich, ale i rodzimych, Markowi Grechucie udało się utrzymać własną linię artystyczną, przez ponad trzy dziesięciolecia. O dziwo, liryczne teksty, perlista muzyka i rozpoznawalny głos lidera grupy szybko znalazły zwolenników i – prawem kontrastu? – dostały się na listy przebojów.

Zawsze jest zapotrzebowanie na piosenkę wartościową, której tekst jest piękny w formie i treści, mówi zaś o sprawach czasami zwykłych w sposób niezwykły, wzniosły – uważał. – Dlatego, według mnie, piosenka poetycka przeżyła różne mody i zawsze będzie mieć swoje miejsce i swoją publiczność.

Grechucie udało się niewykonalne: tworzył piosenki, które trafiały zarówno do elit, jak i do mniej przygotowanych słuchaczy.

Na moje koncerty przychodzi pewien gatunek ludzi, szukających chwili zadumy, chętnych do wysłuchania dobrej poezji, oprawionej odpowiednią do tych wierszy muzyką. Przychodzą na recital, który pozwoli im na chwilę refleksji.

Marek Grechuta grał z zespołem Anawa, w którego skład wchodziło wielu znanych dziś artystów muzyków.

Jan Kanty Pawluśkiewicz, Zbigniew Wodecki – wykształcony skrzypek, który wnosił dużo muzycznych uwag do naszych pierwszych piosenek, bo byliśmy z Jankiem właściwie amatorami. Później przyszedł skrzypek Zbyszek Paleta z Piwnicy pod Baranami, główny akompaniator Ewy Demarczyk i też wpuścił nowego ducha do naszych kompozycji. Pojawili się jazzman Jacek Ostaszewski i rockman Marek Jackowski, co się uwidoczniło w „Korowodzie”. Taka była zresztą idea Anawy, żeby widza i słuchacza zainteresować zaskakującymi pomysłami. Żeby każda piosenka czy płyta była inna. Odcinanie kuponów od starych przebojów źle by się skończyło.

Moje spotkanie z Markiem kojarzy mi się z nadzwyczajnym momentem, kiedy był on wykonawcą moich pierwszych piosenek – mówi Jan Kanty Pawluśkiewicz. – Od początku widziałem w nim osobowość z niesłychanie rozbuchaną wyobraźnią muzyczną i architektoniczną. Współpraca trwała wprawdzie niewiele ponad cztery lata i choć nasze drogi dawno się rozeszły, nadal podziwiałem jego nieokiełznaną wenę twórczą, imponującą liczbę piosenek i płyt.

Pawluśkiewicz wspomina częste wyjazdy z Markiem Grechutą na nagrania do Warszawy pociągiem o piątej rano i ich pościgi za rannym tramwajem:

Zdążyłem wskoczyć, a Marek za mną. Upadł na stopień wagonu, w który się mocno wczepił. „Nie róbcie mi tego, nie róbcie mi tego!” – błagał pasażerów, którzy widząc go w tym położeniu, chcieli zatrzymać tramwaj. A nam śpieszyło się do pociągu.

Moje pierwsze osobiste zetknięcie z Markiem Grechutą też miało miejsce w tramwaju. Wyraźnie przypominam sobie nagłą gonitwę myśli: on czy nie on? Nie mieściło mi się w głowie, żeby tak znany artysta mógł się przemieszczać publicznym środkiem transportu. Kiedy trafiłem do Piwnicy pod Baranami, doznałem kolejnego wstrząsu poznawczego: Grechuta dopiero teraz, już po sukcesie „Szalonej lokomotywy” w Teatrze STU, robił prawo jazdy.

W czasach studenckich przyszedł do mnie rozentuzjazmowany Andrzej Urbańczyk z reporterskim magnetofonem – wspomina Marek Pacuła. – „Ten chłopak wygra w tym roku Festiwal Piosenki Studenckiej” – powiedział. I puścił „Tango Anawa”, nagrane na sprzęcie fatalnej jakości, ale chwila była niezapomniana. Marek nie wygrał, wyprzedziła go Maryla Rodowicz. Kiedy po latach byliśmy na FAM-ie w Świnoujściu, chodziliśmy po plaży, a Marek cały czas używał mowy wiązanej. Podchodził do szaszłykarni i mówił na przykład: „Patrzę, a tu nagle kurczak wypiął białe żagle”. Takim go zapamiętałem.

Akces Grechuty do kabaretu Piotra Skrzyneckiego mógł budzić zdziwienie. Transfer artystów odbywał się zazwyczaj w przeciwną stronę. Soliści tylko czekali, aż ich nazwiska wypłyną poza krąg piwniczny, by rozpocząć karierę w wielkim świecie rozrywki. Tymczasem popularność Grechuty – ugruntowana setkami występów, wieloma płytami, laurami festiwalowymi – była oczywista. Dołączył do zespołu jako gwiazda.

Piwnica była miejscem mojej studenckiej fascynacji. Zachwycałem się piosenkami Koniecznego i Demarczyk, podziwiałem scenki Dymnego, Kwinty, Litwina, lecz nie miałem śmiałości wkraczać w ukształtowany zespół. W 1977 roku publiczność waliła na programy drzwiami i oknami, a na scenie był tylko Andrzej Warchał i Halina Wyrodek. Piotra Skrzyneckiego doprowadzało to do szaleństwa i każdy, kto się nawinął – szczególnie znany artysta – był natychmiast wypychany na scenę. Zrobiło się trochę miejsca, które mogłem wypełnić swoimi piosenkami. Ja zresztą występowałem tam z przyjemnością. Zauważyłem, że bardzo to cieszy Piotra i piwniczan. Publiczność z radością przyjmowała mnie na tej, dość ekskluzywnej scenie, na której tylko wybrani mogli występować. Wybrani przez Piotra Skrzyneckiego, a zaakceptowani przez ogół występujących. Powiem trochę nieskromnie, byłem wówczas osobą, która podtrzymała ciągłość Piwnicy pod Baranami w nowych konstelacjach.

Pierwsze piosenki artysty, na przykład „Nie dokazuj” czy „W dzikim winie”, były żartobliwie radosne. Obok nich pojawiały się młodzieńcze piosenki filozoficzne: „Dni, których jeszcze nie znamy” czy „Świecie nasz”.

Później ukazały się płyty „Droga za widnokres” i „Magia obłoków” z wierszami Leszka Aleksandra Moczulskiego, Wincentego Fabera, Jana Zycha, Tadeusza Śliwiaka, Ewy Lipskiej, Ryszarda Krynickiego – wspominał Marek Grechuta. – Następnie powstała płyta, zapowiedź musicalu „Szalona lokomotywa” Witkacego. Muzykę pisaliśmy razem z Janem Kantym Pawluśkiewiczem. Kolejną płytę poświęciłem Tadeuszowi Nowakowi – jego psalmowej liryce świata zamkniętego w wiejskiej chacie i na podwórku. Specjalnie dla Krystyny Jandy napisałem muzykę do cyklu wierszy „W malinowym chruśniaku” Leśmiana. I tak powstały trzy rodzaje muzyki – w przypadku „Szalonej lokomotywy” tylko częściowo mojej – do różnych stylistyk literackich.

Witkacy to fantasmagoria słowna, czysta forma, zamknięta w bardzo wyrafinowanym sposobie opowiadania o życiu i rzeczywistości. Tadeusz Nowak to tematyka wiejska, podana w wysmakowany sposób. I Bolesław Leśmian ze swoim światem niedoścignionych pojęć i skojarzeń.

Później Marek Grechuta zaczął pisać muzykę do własnych tekstów. W piosenkach, które śpiewał i nagrywał z piwnicznymi aktorkami Starego Teatru: Dorotą Pomykałą i Urszulą Kiebzak ujawniło się jego zainteresowanie malarstwem. Tak powstała płyta „Śpiewające obrazy”– prawie w całości poświęcona płótnom znanych mistrzów:

Pisałem piosenki z inspiracji obrazami Modiglianiego, Picassa, Degasa, Renoira, Wyspiańskiego. Kolejna płyta – „Wiosna to ty”, była powrotem do radosnych liryków, a następne: „Krajobraz pełen nadziei” i „Dziesięć ważnych słów” zawierają zarówno teksty liryczne, jak i te o spojrzeniu filozoficznym.

Zainteresowanie Marka Grechuty malarstwem brało się także z jego „kompleksu architekta”. Artysta rysował, malował, tworzył grafiki. Zaowocowało to ciekawymi wernisażami prac plastycznych, głównie pasteli. Natchnieniem do jego pierwszej wystawy w Piwnicy były wakacje w bułgarskim Sozopolu. Do dziś mam w oczach pastelową kreskę z wyobrażeniami nadmorskich pejzaży, kruchej urody kwiatów czy rewelacyjnych portretów: żony Danuty, syna Łukasza, przyjaciół.

O plastycznych fascynacjach artysty pisał Waldemar Żyszkiewicz w wierszu „Marek G. śni niespokojnie”:

Śni swoje ogrody, pastelowe irysy
frontony nieziszczalnych pałaców
pokryte bujnym winobluszczem.
Parthenocissus tricuspidata.
Przewraca się na drugi bok.
Spoza lewego ramienia z nagła
wyłania się morski brzeg.
Mroczna pofałdowana toń. Kilometry
gorącego piachu. Plaża po której
ostrożnie stąpa Szary Wilk.

[Z tomu „Pieśni między mężczyzną”]

Marek Grechuta miał wiele wystaw indywidualnych w kraju i przy okazji swoich recitali w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Australii, Europie Zachodniej.

Widzowie byli zaskoczeni, bo zazwyczaj nie wiedzieli, że jestem architektem – opowiadał. – Przy okazji koncertów odbywały się aukcje moich prac. Wracałem z pustą teczką. Myślę, że kupujących zachęcało to, że moje rysunki przedstawiały pejzaże polskie, na przykład widoki Krakowa.

Kim się najbardziej czuł: poetą, muzykiem, czy też może plastykiem?

Poezja i muzyka są w moim przypadku nierozerwalnie splecione. Jeśli postawiłbym coś na pierwszym planie, to jednak poezję. Z niej powstaje moja muzyka, dla niej oprawiam słowa w bogactwo dźwięków. Dziesiątki lat obcowania z poezją spowodowały, że mam już pewną wizję pisania, jak i kryteriów jego oceny. Dokonania poetyckie oceniam wyżej od muzycznych.

Jak każdy rasowy twórca Marek Grechuta lubił sprawiać niespodzianki. Swój liryczny image przełamał znienacka kompozycjami do „Szalonej lokomotywy” Stanisława Ignacego Witkiewicza. Nieokiełznana fantazja Witkacego nabrała szczególnej głębi przez oswojenie jej muzyką Grechuty, ale i Jana Kantego Pawluśkiewicza, bo przy tym musicalu spotkali się ponownie po latach. Spokojny dotąd artysta zaskoczył widzów w 1977 roku w Opolu brawurowym wykonaniem piosenki „Hop, szklankę piwa”.

Na tym samym festiwalu Krystyna Janda niezwykle ekspresyjnie wykonała jego „Gumę do żucia”.

Od dawna byłam wielbicielką talentu Marka Grechuty – wyjawiła aktorka. – Aż tu nagle, u progu mego życia zawodowego, stał się dla mnie nadzwyczajną postacią. Sprawił, że spojrzałam na siebie w inny sposób. Byłam już po pierwszych kontaktach z Andrzejem Wajdą, kolegami w teatrze. Wszystko wokół było agresywnym parciem do przodu. Poza Markiem. Przy nim odnalazłam zamyślenie, oddech, spokój, ciszę. Była to zupełnie inna, bardzo ważna strona tego, co robiłam. Każde spotkanie z nim było dla mnie świętem. Jego śpiewanie zawsze kojarzy mi się z najwspanialszymi chwilami w życiu. Bardzo dużo mu zawdzięczam.

Później piosenkarz zstąpił do kabaretu. Podziemny repertuar artysty okazał się zupełnie inny od powszechnie znanego. W Piwnicy śpiewał teksty, których w czasach wszechobecnej cenzury nie mógł wykonać na estradzie, w radiu czy w telewizji. Były to przewrotne powiastki filozoficzne, na przykład o ludziach, którzy jadą pociągiem bez świadomości celu, aby po męczącej podróży wysiąść w końcu tam, gdzie wsiadali („A jeśli ktoś by sądził, że w tej podróży jest strata, niech wie, że podróże kształcą, a zwłaszcza dookoła świata”). Wyrafinowane poczucie humoru autora sprawiało, że nawet w sapaniu lokomotywy słychać było zdumiewające frazy: „Tylko cicho… tylko cicho… tylko cicho…”. Widzowie pokładali się ze śmiechu. Takie to dziecięce piosenki układał dla swego syna Łukasza.

Trudno pojąć, że teksty te – obiektywnie rzecz biorąc najzupełniej niewinne – pod koniec lat siedemdziesiątych stanowiły owoc zakazany. Na równi z twórczością konsekwentnie niewydawanego Witolda Gombrowicza. Próbą przechytrzenia cenzury było wystawienie w Piwnicy fragmentów jego „Dziennika”. Jednym z kompozytorów i najbardziej aktywnych wykonawców widowiska w inscenizacji Andrzeja Maja był Marek Grechuta. Istotnym elementem w muzycznym finale było solo trąbki. Grał je zazwyczaj Jacek Zieliński ze Skaldów lub Andrzej Marchewka, szef grupy jazzowej Beale Street Band. Pech sprawił, że pewnego razu żaden z nich nie dotarł. Piotr Skrzynecki drżał na myśl o kompromitacji. Jakież było zdziwienie piwniczan, gdy w kulminacyjnym momencie posłyszeli niczym niezmącony dźwięk trąbki. To siedzący za fortepianem Grechuta uderzał w klawisze i jednocześnie imitował do mikrofonu melodię trąbki na wargach. Najdziwniejsze, że całkiem wyraźnie odśpiewał przy tym nieliche partie tekstu Gombrowicza!

Kiedy z początkiem lat osiemdziesiątych reżyser przeniósł przedstawienie do w Łodzi, jedynym wykonawcą, którego nie udało mu się wymienić na aktorów Teatru im. Stefana Jaracza, był Marek.

Marka Grechutę uważam za najgenialniejszego piosenkarza polskiego – przyznawał Piotr Skrzynecki. – Podoba mi się jego jego secesyjna ornamentyka muzyczna. Nie wątpię, że jest niepowtarzalnym i jedynym oryginalnym pieśniarzem w Polsce.

Pamiętne były jego piwniczne podróże. Po występach Piwnicy w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie dyrektor Ryszard Smożewski zaprosił wszystkich do ekskluzywnego, jak na apogeum Gierka, lokalu Tarnovia. Wydał bankiet, jakiego przez kilkanaście następnych lat nie miałem okazji oglądać. Nie zabrakło niczego. Łącznie z programem artystycznym i striptizem. Szef restauracyjnych grajków, nie w ciemię bity, wywołał Marka. Zagrzewany oklaskami, zasiadł za klawiaturą. Po dwóch forsownych występach dał jeszcze trzeci, najdłuższy, oczywiście bezpłatny. Koncertował do białego rana. Do dziś nie wiem, kto był bardziej usatysfakcjonowany – pani Basia, tamtejsza siła wokalna, której gościnnie akompaniował i włączał się w jej solo drugim głosem, czy on sam, mogąc swoim graniem sprawić przyjemność biesiadnikom.

Podobne hotelowe koncerty przypominam sobie z wielu innych miast, gdzie wypadło występować Piwnicy. Jakkolwiek bankietowało się coraz skromniej i przeważnie na własny rachunek, Marek Grechuta był w nich niezastąpiony. I niezmordowany. Stała gotowość do czynienia zadość życzeniom przyjaciół, ale i nieznanych mu gości, była ujmująca. Dopiero świt zaglądający w okienko Pałacu pod Baranami i cieć uporczywie podzwaniający kluczami skłaniały go do opuszczenia klapy pianina. Jako genialny muzyk samouk doszedł do niewiarygodnej perfekcji. Kiedy grał, mało komu śpieszyło się do domu.

Jego uczynność przechodziła wszelką miarę. Z podziwu godnym spokojem znosił fanaberie swoich akolitów. Pół biedy, kiedy sadzali mu na kolanach dzieci i błyskali fleszami w oczy, żeby do rodzinnego albumu dołączyć fotkę z gwiazdą. Gorzej, gdy kleili się doń odmieńcy wszelkiej maści: kompleksiarze, nudziarze, zawiani. A on nigdy się od nich nie opędzał. I był wniebowzięty. Nie miał w sobie za grosz próżności. To zapewne przyczyna, że z jego osobą wiążą się moje najcieplejsze wspomnienia z Piwnicy. Nigdy nie zapomniał objąć nas, szeregowych członków chórku, promienistym spojrzeniem w podzięce za przyłączenie się do refrenu w „Magii obłoków”.

Przy wszystkich wzlotach ducha Grechuta był rzeczowym realistą, przez lata walczącym z Polskimi Nagraniami o prawa do tantiem za ponowne tłoczenie jego płyt. Wykazywał też społecznikowską żyłkę.

To ma być ochrona praw nie tylko poetów i kompozytorów, ale wszystkich zainteresowanych – przekonywał. – Także producentów oraz wykonawców, którzy nie mają dotąd żadnych tantiem, a przecież również są autorami własnej interpretacji piosenki. To musi być w jak najszybszym czasie zmienione. Jeśli nie zajmą się tym władze, zrobimy to my, artyści.

Kiedy po wyborach do Sejmu w 1989 roku otrzymałem ofertę pracy dziennikarskiej w Warszawie, z własnej inicjatywy – jako szef krakowskiego oddziału ZAKR – poruszył niebo i ziemię, by przed czasem zdobyć należne mi… kartki żywnościowe. Sam o nich nie pamiętałem.

Grechuta nie był twórcą, który zwykł chodzić na skróty. Trudnym etapem jego drogi artystycznej był czas grania bez zespołu. Twarde prawa rynku wymogły jednak na nim decyzję, która jego fanom nie musiała się podobać. Zdarzało mu się występować przy akompaniamencie z taśmy.

Etap wymuszony – stwierdzał artysta. – Śpiewałem w małych salkach. Czasami wstawiano moje koncerty do dużych sal, co później nie najlepiej wpłynęło na opinię o nich. Na szczęście trwało to tylko dwa lata.

W takim entoureage’u zdawanie egzaminu z mistrzostwa nie było łatwą sprawą. Cóż, zespół muzyków nie utrzymałby się z tras, które w III RP artysta przebywał o wiele rzadziej, jakby zainteresowanie poetycką, nastrojową piosenką nagle zanikło. Może raczej przycichło. Ludzie zachłystywali się odzyskaną wolnością, rzucali się do robienia interesów bądź karier.

Z porozumieniem z Markiem nie mieliśmy najmniejszych kłopotów, bo w kontaktach był miły i łagodny – mówiła Halina Jarczyk, pierwsze skrzypce w ostatnim składzie Anawy. – Bardzo lubił owoce, szczególnie jabłka nie mógł się bez nich obyć. Najlepiej się czuł, gdy była przy nim żona Danka. Jeśli zdarzało jej się, że wyjątkowo nie mogła pojechać, wtedy na słynne zawołanie: „Dana, do cholery!”, biegłam ja.

Pewnego dnia zatelefonowała z Tarnowa pani, która prowadzi dom dzieci upośledzonych, trudno nawiązujących kontakt z drugim człowiekiem – mówi żona artysty, Danuta. – Była zaskoczona faktem, że jej podopieczni usłyszawszy piosenki Marka, przyszli do niej z pytaniem, kim jest ten pan i co on robi, bo chciałyby go poznać. Wtedy jednak był bardzo zajęty i, niestety, kontakt się urwał.

Na fali sukcesu „Szalonej lokomotywy”, reżyserzy zaczęli powierzać Grechucie pisanie muzyki do filmów i przedstawień o Witkacym. Duża część dorobku artysty to muzyka filmowa i teatralna.

Ilustrowałem muzycznie zwłaszcza widowiska telewizji. Głównie monograficzne, poświęcone polskim poetom, jak „Łąka” do wierszy Leśmiana w wykonaniu Krystyny Jandy i moim, czy też do strof Kochanowskiego czy Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Pisałem także piosenki do widowisk Teatru Telewizji dla dzieci oraz do portretów Witkacego, a nawet do „Sztandarów” Władysława Hasiora. Dla Telewizji Krakowskiej pisałem muzykę do bajek: „Kopciuszek”, „Król i sroka”. Część tych utworów znalazła się na płycie „Piosenki dla dzieci”. Pisałem też muzykę do spektakli poświęconych Słowackiemu czy Wierzyńskiemu i do filmu „Tumor Witkacego”. Krystyna Janda wykorzystała piosenkę „Miłość” z mojej płyty do swego filmu „Pestka”. Skomponowałem muzykę do spektaklu „Otello” w reżyserii Jana Machulskiego, wystawianego podczas Zamojskiego Lata Teatralnego. Było dla mnie niezwykłym przeżyciem słyszeć, jak muzyka niosła się po starych uliczkach wokół rynku.

Zamość, przypomnijmy, jest rodzinnym miastem kompozytora, którego nierozerwalnie kojarzy się z Krakowem, gdzie osiadł na stałe. Przełom, który po 1989 roku dokonał się w polskiej polityce i świadomości, był dla artysty oczywisty również w odbiorze jego sztuki przez widza.

Publiczność czuje, że w dzisiejszej sytuacji marzenia zawarte w moich piosenkach mają większe szanse realizacji. Przez długie lata występów zdobyłem publiczność, która wie, na co przychodzi. Na dobrą poezję, na dobrą muzykę – w każdym razie staram się, żeby takie były w moim recitalu. Mam stały krąg odbiorców niezależnie od różnych zawirowań i wahań politycznych. To jest miarą mego sukcesu. Być może są artyści, którzy w formie kabaretu dają upust myślom głośno nie wypowiadanym. Natomiast ja o tym samym śpiewałem – o zaprzepaszczonych szansach, o podróżach bez sensu, w których po drodze nie dostrzega się pięknych widoków, o poszanowaniu przeszłości, o godności pracy – w sposób dość odległy od publicystyki. Sztuka jest dla mnie próbą kondensacji poglądów na życie. Powinna być głębszą metaforą problemów codzienności. Sztuka dlatego tak mocno oddziałuje, bo mówi o życiu w sposób wyjątkowy, niecodzienny. W sposób najbardziej godny tych wartości życia.

Marek Grechuta zmarł 9 października 2006 roku w Krakowie. W polskiej piosence – także piwnicznej – pozostawił dzieło, o którym nie można wypowiadać się inaczej niż z szacunkiem.

(Fragment większej całości):
Janusz R. Kowalczyk
„Wracając do moich Baranów”
Wydawnictwo TRIO, Warszawa 2012
ss. 400, oprawa twarda
ISBN: 978-83-7436-291-7

https://www.youtube.com/watch?v=VfW6SLPGwNE

https://www.youtube.com/watch?v=yldbtExH1SY