sty 28 2020
Marek Karewicz
Oprac. Ewa Kałużna, Fot. Marek Karewicz, Andrzej Rumianowski
28 stycznia 2020r. świętowałby swoje 82. urodziny fotografik jazzowy i rockowy, dziennikarz muzyczny, prezenter muzyki, animator i wielki propagator jazzu, który niestety odszedł dwa lata temu,
MAREK KAREWICZ (ur. 28 stycznia 1938, zm. 22 czerwca 2018).
Fotografował w okresie, w którym nie było telewizji, internetu i smartfonów, a jednak osiągnął status gwiazdy, miał bowiem niezwykłe oko fotografika, który potrafił swoją fascynację muzyką przełożyć na obraz. Zawdzięczamy mu wspaniałą dokumentację polskiego jazzu i big bitu niemal od samego zarania.
„Marek Karewicz wyniósł polski jazz na zupełnie inny poziom. Jak nikt inny, potrafił opowiadać historię muzyki fotografiami.
Wystarczyło spojrzeć na jego reportaże, by usłyszeć dźwięki instrumentów i poczuć klimat zadymionych klubów. Jego zdjęcia należą do jednych z najlepszych w historii fotografii koncertowej.
Polska fotografia straciła geniusza” – napisano po śmierci Marka Karewicza w „Jazz Forum”.
„Trudno powiedzieć, że miał swój styl okładkowy, ale w jakiś sposób to, co robił, było oryginalne. Miał dużą łatwość projektowania, dlatego jest autorem tak wielu okładek.
Zresztą, istnieje kilka światowych publikacji, dotyczących okładek jazzu na całym świecie, i tam znajduje się kilka autorstwa Marka. W dziedzinie jazzu był jednym z najlepszych w Europie”
– ocenia Marcin Jacobson (gwazdy.wp.pl).
„Marek Karewicz to legenda, ikona, alfa i omega polskiego jazzu i big-beatu, król fotografików, arbiter elegantiarum, bywalec, kawalarz, któremu wszystko wolno, bon vivant.
Na fotografiach artysty zapisane są kamienie milowe historii polskiego jazzu – otwarcie Hybryd w 1957, Kwartet Brubecka w 1958, Jazz Jamboree 1958-2000 i wszystkie Jazzy nad Odrą, pierwsze Kalatówki, pierwsza wizyta Willisa Conovera, New York Jazz Quartet, Stan Getz, Dizzy, Ella, Duke, Sonny, Ray Charles i Miles Davis.
Oczywiście – Krzysztof Komeda, i cały polski jazz tamtych lat. Polski big-beat i Stonesi w Warszawie”
– wspominał Paweł Brodowski (jazzforum.com.pl).
„Marek był zawsze duszą towarzystwa i miał ogromny dar opowiadania. Z czasem jego opowiadania rozjeżdżały się z rzeczywistością. Ale ktoś kiedyś powiedział, że nieważne, czy historia jest prawdziwa, ważne, by była dobrze opowiedziana. A on je dobrze opowiadał. Karewicz był kopalnią wiedzy, miał również niezwykle mocną głowę, co w czasach, w których piło się ogromne ilości alkoholu, było bezcenne. Był też niezwykle charakterną osobą. Miał cechę, którą ja lubiłem, natomiast wiele osób jej nie akceptowało – potrafił być niezwykle złośliwy. Jednak szybko mu wybaczano, bo potrafił być w tym wszystkim niezwykle uroczy” – wspomina Marcin Jacobson
(gwiazdy.wp.pl).
O swoich gustach muzycznych sam Marek Karewicz mówił:
„Zawsze najwyżej stawiałem muzykę Milesa Davisa, ale na starość gusta mi się zmieniły, i, po przesłuchaniu wszystkich płyt, jakie mam, uważam, że największym muzykiem w historii jazzu był Louis Armstrong – bez żadnej wątpliwości.
Tak, jak Davis, gra w tej chwili na świecie paru trębaczy, ale tak, jak grał na trąbce Armstrong, tak, jak on śpiewał, tak, jak on się zachowywał – nikt!
Przez wiele lat znalem Raya Charlesa, jeździłem z nim w trasy koncertowe, robiłem mu wystawy zdjęć, i jego stawiam na drugim miejscu. Ray Charles, prócz tego, że był wspaniałym muzykiem, był mistrzem świata w grze w szachy dla niewidomych.
Grał w szachy na pieniądze, bardzo wysokie. I wygrywał olbrzymie sumy. Był zawodowym muzykiem i zawodowym szachistą. Pytam go kiedyś: „Jak sprzedaje się twoja najnowsza płyta?”. A on: „Nieważne. Poleciałem do Dubaju grać z milionerami. Wszystko wygrałem!”.
Z muzyków polskich, wyjątkowo cenię Wojtka Karolaka. Uważam też, że jednym z naszych najwybitniejszych muzyków jest Zbyszek Namysłowski, biorąc pod uwagę wszystko co zrobił dla polskiego jazzu, a zrobił naprawdę bardzo wiele. A jeśli chodzi o pianistów, to najwybitniejszym polskim pianistą jazzowym był Andrzej Trzaskowski”
(muzeumjazzu.pl).
Marek w dzieciństwie mieszkał wraz z rodzicami w domu przy ulicy Orlej, w śródmieściu Warszawy. Jego ojciec był projektantem galanterii skórzanej, prowadził zakład skórzany. Mama była pracownicą firmy Philips.
Po wybuchu powstania w 1944, rodzina opuściła Warszawę i zamieszkała w Tomaszowie Mazowieckim.
Do Warszawy wrócili w 1952. Wtedy Marek rozpoczął naukę w Technikum Fototechnicznym.
„Już w dzieciństwie wywoływałem papiery fotograficzne w salaterkach, bo nie było kuwet. Wybrałem zawód fotografa, bo tego właśnie chciałem.
Gdy miałem 7-8 lat, interesowałem się modelarstwem lotniczym. Potem zajmowałem się sportem – biegałem dookoła stadionu, grałem w koszykówkę.
Nie wagarowałem. Nawet, gdy wracałem do domu z prywatki o siódmej rano, to o ósmej byłem już w szkole. Zeszytów nie prowadziłem, bo mam umiejętność uczenia się słuchowego.
Byłem dobrym polonistą, miałem zainteresowania pozaprogramowe. Udało mi się też założyć szkolny zespól jazzowy”
(towarzystwonieustraszonychsoczewek.blogspot.com).
Jego nauczycielem był m.in. prof. Marian Dederko.
„Marian Dederko był to człowiek zupełnie wyjątkowy. Nauczył mnie fotografować. Pamiętam do dzisiaj, jak uczyliśmy się aktu na koleżankach z klasy – kompletnie ubranych.
I on mówił, co robić, by te panienki wyglądały na nagie. Mówił do mnie:
„Słuchaj, Karewicz, nic nie kombinuj, wyobraźnia niech ci działa a ona musi pozostać w sweterku, bo tak najlepiej można zrobić akt”.
Miałem wielu bardzo dobrych profesorów. Współpracowałem z Hartwigiem – moim zdaniem, najwybitniejszym twórcą w historii polskiej fotografii.
Poza tym, Hartwig był fantastycznym nauczycielem, bardzo mnie chwalił, bardzo dużo mi dał. Jako pierwszy nauczył mnie, co to jest kadrowanie. Marian Dederko, oczywiście, też uczył mnie kadrowania. Hartwig pracował z Bułhakiem, który był twórcą polskiej szkoły fotografii.
Ja należę do przedwojennej szkoły fotografowania. Poza tym, przez wiele lat pracowałem z Benedyktem Dorysem, który był wybitnym twórcą. Był pierwszym człowiekiem, który przed wojną fotografował na Leice, na małoobrazkowym filmie.
Robił portrety Niny Andrycz, gdy była przed wojną u szczytu sławy. Zrobił też fantastyczny reportaż, kursujący do dzisiaj po wystawach, o starym Kazimierzu nad Wisłą, który był kompletnie żydowskim miasteczkiem przed wojną”
– wspominał Marek Karewicz (digitalcamerapolska.pl).
Następnie Marek podjął studia na wydziale operatorskim Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Studiował przez cztery lata, ale nie ukończył uczelni.
Droga jego życia i kariery zawodowej miała pójść w innym kierunku, w którym jednak wiedza operatorska okazała się bardzo przydatna.
„W młodości brałem udział w realizacji siedemnastu filmów. Jako operator przez pewien czas współpracowałem z Warszawską Spółdzielnią Filmową oraz z telewizją. To był kołchoz, w którym królowała odpowiedzialność zbiorowa.
Zrezygnowałem, jako, że film w ogóle nie stwarza możliwości samodzielnej pracy. Na planie zawsze są obecne sekretarki, aktorki, tabun pracowników technicznych.
A ja jestem indywidualistą, chodzę własnymi ścieżkami”
(towarzystwonieustraszonychsoczewek.blogspot.com).
Jako nastolatek, Karewicz grywał na trąbce i kontrabasie w zespołach jazzowych. Chciał grać jazz, który znał z płyt, kupowanych na Bazarze Różyckiego, ale także z koncertów pierwszego polskiego zespołu jazzowego – Melomanów, który powstał w Łodzi na początku lat 50.
Wkrótce założył własny zespół – Six Boys Stompers, gdzie na saksofonie grał Michał Urbaniak. Formacja została zaproszona na nagrania do Polskiego Radia. Po nagraniu czterech utworów, Karewicz poszedł odsłuchać je w reżyserce.
„Przesłuchałem, wyszedłem, i pod radiem za 50 zł sprzedałem trąbkę kibicowi, który szedł na mecz Legii” – wspominał Marek Karewicz.
Obraz swojego dzieciństwa i młodości fotografik barwnie kreślił w rozmowie z Markiem Gaszyńskim:
„Od mojej babci zaczęło się moje całe muzyczne życie, bo ona chodziła, jeszcze w Petersburgu, na stancje, prowadzone przez zakonnice, i do liceum dla panienek z dobrych domów. Były tam lekcje muzyki.
A potem to ona prowadziła mnie do szkoły muzycznej na Spokojnej, do klasy skrzypiec. Ale – na szczęście dla kultury polskiej – szybko przestałem grać na tych skrzypcach, choć zanim je odstawiłem, grałem w orkiestrze profesora Kolasińskiego na Myśliwieckiej.
Gdy rzuciłem skrzypce, chciałem nadal grać na jakimś innym instrumencie strunowym, ale okazało się kontrabas z trudem wchodził do taksówki, a już całkiem trudno go wozić na skuterze. A akurat zaczynała się moda na czerwone lambretty, jak w filmie „Niewinni czarodzieje”. Zrobiłem sobie nawet specjalne szelki. Nie było to jednak zbyt wygodne. Przerzuciłem się więc na trąbkę.
Za granie jazzu w Młodzieżowej Orkiestrze Symfonicznej wyrzucił mnie z niej profesor Kolasiński. Pojechaliśmy kiedyś do Bodzentyna, w ramach serii koncertów „dla ludzi pracy”, i w czasie przerwy profesor Kolasiński podszedł do mnie i spytał: „Karewicz, dlaczego ty grasz na kontrabasie bez smyczka?”. A ja grałem, jak wszyscy muzycy jazzowi na kontrabasie – pizzicatto.
„Ja tu nie będę tolerował żadnej knajpy, ani żadnych jazzów. Wynoś się do domu”.
Był rok 1956. Z Waldkiem Kurpińskim, znanym saksofonistą barytonowym, który – solidaryzując się ze mną i z jazzem – też odszedł od profesora Kolasińskiego, poszliśmy na rynek w Bodzentynie, kupiliśmy sobie na spółkę jeden egzemplarz „Sztandaru Młodych”, w którym na pierwszej stronie było napisane, że jutro w Sopocie zaczyna się Festiwal Jazzowy.
Wsiadłem do pociągu. Miałem przy sobie 7 złotych. I to wystarczyło mi na cały festiwal. Nikogo tam nie znałem, ale od razu wszystkich ważnych w polskim jazzie poznałem – Borkowskiego, Walaska, Komedę i Zosię Komedową, Zbyszka Żołędziowskiego.
Tam zamieszkałem w koszu numer 406, na plaży przed Grand Hotelem. Miałem koc, a pod kocem koszulę na zmianę, jakieś majtki i trąbkę, bo myślałem, że będę mógł pograć z jakimś zespołem. Ale mnie w ogóle nie dopuścili do grania, bo wszyscy byli lepsi.
Wcześniej do redakcji tygodnika „Po prostu” nosiłem zdjęcia, które amatorsko robiłem na koncertach jazzowych w Warszawie.
Potem do Warszawy przyjechał murzyński zespół The New York Jazz Quartet, z trębaczem Idreesem Suliemanem.
Moje zdjęcie Suliemana po raz pierwszy zwróciło na mnie uwagę kilku ludzi ważnych w jazzie. Obleciało całą Europę, było na kilku festiwalach.
Do dzisiaj to zdjęcie uważam za jedną z lepszych moich fotografii.
Tyrmand kiedyś w Hybrydach wziął do ręki kilka tych moich fotografii i powiedział: „Karewicz, ty przestań p… ć na trąbce i weź się za jakąś uczciwą robotę, na przykład za zdjęcia”. Wróciłem, do domu i pomyślałem sobie: „Boże, przecież ja na tej trąbce naprawdę źle gram”. I wtedy zacząłem fotografować”
(muzeumjazzu.pl).
Polska Kronika Filmowa 1956 – „Pierwszy Festiwal Jazzowy w Sopocie 1956” od 4:05 – 6:00 min.
Od 1964 Marek Karewicz prowadził warsztaty fotograficzne i kursy laboratoryjne fotografii w Pałacu Kultury i Nauki. Tam też, pomiędzy sesjami zdjęciowymi w studio fotograficznym, zaczął robić pierwsze okładki płytowe. Jako pierwszą zrobił w 1965 okładkę do płyty zespołu Niebiesko-Czarni.
Karewicz poznał polski big bit od podszewki. Przejeździł godziny i dni w autobusach, był za kulisami wielkich i małych imprez, umawiał się na sesje z muzykami. Właściwie już w łódzkiej filmówce, w której studiował przez cztery lata, poznał życie bohemy.
Nie ukończywszy filmówki, fotograf przyjechał do Warszawy. W klubie Hybrydy poznał Leopolda Tyrmanda.
Tyrmand tak dobrze ocenił zdjęcia Karewicza z koncertu nowojorskiej grupy The New York Jazz Quintet, że młody chłopak postanowił porzucić ambicje muzyczne i zostać zawodowym fotografem. Współpracował z pismami „Jazz” i „Po prostu”. Prowadził warsztaty fotograficzne.
Jednak fotografowanie dla prasy dawało wówczas grosze. „Ja wtedy robiłem zupełnie co innego, ja robiłem wycieczki. Ustawiałem grupy ludzi pod Pałacem Kultury.
Po 40 osób. – tak zwane-big bandy.
Pytałem, gdzie się stołują, gdzie jedzą obiad. W tym czasie, po zrobieniu zdjęcia, miałem już ustawioną pracownię, gdzie leciałem wywołać film i zrobić odbitki.
Miałem do tego wszystkiego skuter, i wtedy było łatwiej. Na tym skuterze objeżdżałem i wracałem, sprzedając po 10 zł jedną odbitkę 13×18 cm. I to mi dawało pieniądze na przeżycie kolejnego dnia. Robiłem dziennie 5-6 wycieczek. To były, jak na owe czasy, zupełnie dobre pieniądze.
Przez wiele lat byłem kierownikiem pracowni fotograficznej w Pałacu Młodzieży w Warszawie. Przy okazji nauki fotografii, słuchaliśmy dobrej muzyki z przynoszonych przeze mnie płyt. Odwiedzały mnie tam wówczas wielkie gwiazdy polskiego big-beatu.
Po swoje zdjęcia przychodzili między innymi:Karin Stanek, Kasia Sobczyk, Ewa Demarczyk, Trubadurzy, Niebiesko-Czarni, Czerwono-Czarni.
Tam zresztą rozpoczęła się moja, tak zwana, poważna kariera zawodowa. W 1962 przestałem tam pracować i zostałem bezrobotnym. I dzięki temu mam dziś parę złotych”
(digitalcamerapolska.pl).
W ciągu całej swojej kariery Marek Karewicz wykonał zdjęcia, składające się na archiwum miliona negatywów.
Jest autorem dwustu okładek płytowych, m.in. najważniejszych dla polskiego jazzu albumów, wydanych w kultowej serii Polish Jazz.
„Miałem siedemnaście aparatów i olbrzymią ilość obiektywów, m.in. „trzysetkę”, której używało się rzadziej.
Miałem również „rybie oko”. Stosowałem je głównie do okładek płytowych. Zrobiłem ich gdzieś około 200.
Zresztą mam taką wystawę, która jeździ po Polsce. No i mam milion negatywów w swojej pracowni, które są rzeczą najważniejszą. Podpisałem umowę z Biblioteką Narodową.
Dostęp do mojego archiwum ma ta instytucja. Przekazałem im prawa i każdy może skorzystać z moich negatywów. Dużo ludzi korzysta.
Znałem wszystkich wybitnych twórców świata. Byłem zaprzyjaźniony z Beatlesami, ze Stonesami. Poprzedniej żonie McCartneya zorganizowałem wystawę fotograficzną, była fotografem z zawodu. Poza tym, współpracowałem przez wiele lat z taką poważną firmą – Pagart. Sprowadziła ona do Polski wszystko, co najlepsze.
Po prostu, ta nasza władza koszmarna miała jedną rzecz fantastyczną – nie wtrącała się do muzyki. Ministrem Kultury był Motyka, którego dwie córki założyły zespół Partita.
To były dwie śpiewające Motykówny, i minister kultury przychodził na ich koncerty, bił brawo, i każdy mógł go zapytać o różne sprawy, bo on przychodził po prostu posłuchać koncertu córek. Ja i moi przyjaciele twierdzimy, że polska muzyka rozrywkowa przewróciła mur berliński”
(digitalcamerapolska.pl).
Wprowadził w zdjęcia młodzieżowych zespołów nową jakość, fotografując nie w studiu, a na tle odrapanych murów, na wysypiskach czy złomowiskach.
Identyfikacje wizualne autorstwa Karewicza były bardzo charakterystyczne, mocno inspirowane pop-artem. Karewicz jednak nigdy nie powtarzał dosłownie rozwiązań, wprowadzonych na Zachodzie przez innych artystów, chociażby Andy’ego Warhola. Stworzył swój własny styl.
Ewa Bem, jedna z bohaterek jego fotografii, mówi:
„Marek bardzo wyróżniał się. Jako pierwszy w Polsce, inaczej pokazywał artystów – bez pelargonii w doniczkach, bez landszaftowych anturaży. Kochał nas fotografować na ceglastych murach, odrapanych ścianach”.
On sam twierdził:
„W Europie mój styl fotografowania jest rozpoznawalny. Nie lubię tak zwanej „czystej fotografii”. Moje prace zbliżone są do grafiki – zawsze operuję dość grubą fakturą, często nadużywam nieostrości. Jeśli chodzi o fotografię czarno-białą, jestem znany z powodu niemal graficznej ziarnistości.
Na każdą sesję przychodziłem kompletnie przygotowany. Jak fotografowałem, powiedzmy, jakiegoś saksofonistę albo trębacza, to musiałem pół dnia spędzić w domu, by najpierw poznać jego muzykę. Wiadomo, każdy ma swoje ograne pozy na scenie. Miles Davis miał taki zwyczaj, że odwracał się tyłem, i nijak nie można go było sfotografować”
(culture.pl).
Okładka płyty „Blues” zespołu Breakout, autorstwa Marka Karewicza, uznawanej za przełomową w historii polskiego rocka, ma własną historię. Karewicz sfotografował Tadeusza Nalepę, prowadzącego za rękę swojego synka, Piotra, który miał wtedy 6 lat.
Okładka była, oczywiście, nawiązaniem do piosenki „Kiedy byłem małym chłopcem”.
Zdjęcie zrobiono na warszawskim Powiślu, „z narażeniem zdrowia modeli”. Choć nie widać tego po strojach, był to bardzo mroźny, zimowy dzień. Rodzice Piotrka zarzucali fotografowi, że „mógł im dziecko przeziębić”.
W trakcie zdjęć, po ostrych protestach Miry Kubasińskiej, Marek Karewicz ubrał dodatkowo chłopca w znaleziony gdzieś na planie zdjęciowym dużo za duży na sześciolatka sweter, który Mira spięła prowizorycznie na plecach spinkami do włosów. Chłopiec ma na zdjęciu dziarską minę, ale zaciśnięte z zimna dłonie stara się ukryć jak najgłębiej w zbyt długich rękawach.
„To, jak Tadeusz Nalepa wygląda na okładce albumu „Blues”, było jasną manifestacją. Nie dość, że Nalepa miał długie włosy i nie chodził w ludowych kubraczkach, jak wszyscy wówczas artyści, to jeszcze grał głośno dziwną muzykę i śpiewał okropne teksty, które dotykały prawdziwych uczuć młodych ludzi”
– mówił Mariusz Wilczyński, przyjaciel Tadeusza Nalepy
Jedno ze zdjęć Marka Karewicza z sesji do albumu „Blues” trafiło również na okładkę kultowej książki dziennikarza muzycznego, Wiesława Królikowskiego – „Tadeusz Nalepa. Breakout absolutnie”. Na tym zdjęciu Piotrek Nalepa maszeruje u boku ojca z gitarą w dłoni.
„Ta okładka była bardzo poważnym wyłomem w świecie okładek. Dorównywała pod względem estetycznym ówczesnym grafikom zachodnim. Gdyby była lepiej wydrukowana, to na pewno zrobiłaby jeszcze większą furorę. Była bardzo wymowna, z dużym wyczuciem zaprojektowana. Nawet przy naszym ówczesnym bardzo siermiężnym poziomie poligrafii, ta okładka broniła się. Można powiedzieć, że ona właśnie taka miała być – szara, byle jaka. Odpowiadało to muzyce i czasom, w których powstała”
– komentował Marcin Jacobson.
Sława albumu „Blues”, który rozszedł się w ponad milionowym nakładzie, wciąż trwa, tak, jak trwa legenda autora okładki tej płyty.
Przygotował też okładki płyt Ewy Demarczyk, Niebiesko Czarnych, Czerwonych Gitar, Ireny Santor, Sławy Przybylskiej, Maryli Rodowicz, Stana Borysa, Jerzego Połomskiego i wielu innych.
„W robienie okładek wkręcił mnie Janek Zylber, perkusista Komedy. Był menadżerem Ewy Demarczyk. Zrobiłem dla niej projekt okładki. Zobaczył ją Franciszek Walicki, najważniejszy promotor bigbitu. I zaraz poszedł do Polskich Nagrań. Powiedział: „Ten człowiek, jako jedyny, wie, jak się robi okładki” ”
– wspominał Marek Karewicz.
Kiedy Komeda wyjeżdżał do USA, przyjechał do Karewicza po zdjęcia. Fotograf zrobił mu wcześniej to najważniejsze, które trafiło na okładkę albumu „Astigmatic”.
„Chciał, bym dał mu plik odbitek, które będzie mógł rozdawać. Mówi do mnie: „Niby jadę do tych Stanów, ale naprawdę mi się nie chce. Coś czuję, że nic dobrego mnie tam nie czeka”. Ale co miał zrobić, jak tu, w Warszawie, trzy razy składał papiery do Związku Kompozytorów, i trzy razy nie chcieli go przyjąć?”
– wspominał Karewicz.
Marek Karewicz wykonał także portrety wielkich światowych klasyków – Dave’a Brubecka, Keitha Jarretta, Herbie’ego Hancocka, Stana Getza, Arta Farmera, Dona Ellisa, Milesa Davisa, Elvina Jonesa czy Elli Fitzgerald, by wymienić tylko najważniejszych.
Jego talent doceniano nie tylko w Polsce. Największą sławę przyniosły mu zdjęcia Milesa Davisa w Sali Kongresowej podczas Jazz Jamboree 1983. Davis zgodził się na zdjęcia tylko przez trzy pierwsze minuty koncertu. Kiedy wyszedł na bis, Karewicz wyciągnął aparat – zakaz dotyczył tylko koncertu, a nie dodatkowego prezentu dla fanów. Zdjęcia wysłał później do jednej z agencji w USA. Tak zobaczył je Davis.
„Miles jak to Miles, dostał na ich widok pierdolca. Kazał je powiększyć do formatu 10 metrów na 3 metry, i powiesić na jednym z nowojorskich wieżowców. To największa fotografia, jaką w życiu zrobiłem. Zarobiłem dzięki temu takie pieniądze, jak nigdy wcześniej ani później. Kiedy Davis przyjechał do Polski po raz drugi, podarował mi marynarkę. Mam ją do dziś”
– wspominał Karewicz.(obecnie w zbiorach Muzeum Jazzu, przyp. autora)
Marynarka od Davisa robiła wrażenie na znajomych, ale i bez niej Karewicz zawsze uchodził za wzór stylu.
Równie wielkim osiągnięciem był zachwyt Raya Charlesa. Niewidomy jazzman miał powiedzieć: ”Marku, zrobiłeś mi najpiękniejsze zdjęcie, jakie kiedykolwiek zrobiono mi w życiu!” – choć przecież nie mógł zobaczyć tej fotogarafii.
W uznaniu talentu Marka Karewicza, przez kolejne dwa lata jeździł on z Charlesem w trasy koncertowe po Europie. Zdjęcia Charlesa, wykonane przez Karewicza podczas tych koncertów, do dziś uważane są za najlepsze, jakie faktycznie kiedykolwiek zrobiono Rayowi.
Przez wiele lat Marek Karewicz związany był z warszawskimi klubami muzycznymi – Hybrydy, Remont, Stodoła, Tygmont.
„Były dwa kluby do których można było chodzić – Hybrydy i Stodoła. Jak się szło do Hybryd, to trzeba było włożyć czystą koszulę i wyczyścić buty, co nie było łatwe, bo wtedy Warszawa się budowała. i od tych placów budów był straszny kurz, a jesienią błoto” –
wspominał fotografik.
Pierwszym wielkim jazzmanem, którego fotografował Marek Karewicz, był w 1958 Dave Brubeck.
„Załapałem się do roboty w Pagarcie, który sprowadzał do Polski tych wszystkich genialnych ludzi. Całą orkiestrę Duke’a Ellingtona, Counta Basie’ego. Po latach w USA powiedziano mi, że Ellington za koncert w Polsce dostał 3 tys. zł na całą orkiestrę. A 70 tys. dolarów zapłacono mu w USA”
– śmiał się Karewicz.
Brubecka przywitał z całą delegacją jazzmanów. Zagrali na przywitanie „When the Saints Go Marching In”. „Bardzo się wzruszył. Tak witali się jazzmani na całym świecie. Teraz gra się „świętych” tylko na jazzowych pogrzebach”
– tłumaczył Karewicz.
„Brubeck zażyczył sobie, żeby pojechać do Żelazowej Woli, do Chopina. Pożyczyliśmy od wojska samochód z demobilu i zawieźliśmy tam Brubecka, jego zespół i całą rodzinę. Jedyną wadą tego samochodu było to, że nie miał podłogi, bo po co żołnierzowi Ludowej Armii podłoga. Więc my z płotu, który stał na Placu Defilad, w nocy wzięliśmy jakieś deski, i położyliśmy je w aucie dla Brubecka. Było nieźle, tylko błoto strasznie chlapało przez szpary. Żelazowa Wola to była porażająca ruina. I Brubeck, wspaniały pianista, za łaskawą zgodą jakiejś pani kustosz, zagrał „Poloneza As-dur”. I powiedział po polsku, ze łzami w oczach, jedno słowo: „Dziękuję”. Potem skomponował utwór pod tytułem „Dziękuję”. Scena jak z filmu”
(muzeumjazzu.pl).
Kiedy w 1967 cofnięto z Moskwy zespół The Rolling Stones, i okazało się, że w zamian mogą zagrać w Warszawie, poproszono Karewicza, by zajął się nimi.
Kolacji zjedzonej w 1967 w towarzystwie The Rolling Stones łatwo się nie zapomina. Karewicz – wówczas fotograf polskich formacji rockowych – został oddelegowany do opieki nad zespołem. Stonesi mieszkali w Hotelu Europejskim. W podziemiach hotelu był klub Kamieniołomy.
„Stonesi weszli, usiedli przy stoliku. Włoski zespół Marino Mariniego, który miał tam tego wieczoru grać, od razu zmył się ze sceny, żeby się nie kompromitować. Stonesi zażyczyli sobie tequilę. Barman, mówiący pięcioma językami, wytłumaczył, że tequili nie ma. – A co jest? – zapytali Stonesi. Była wyborowa. I kieliszki dwudziestki piątki, nawet nie pięćdziesiątki, maleństwa. Kelner przyniósł wódkę, 50 kieliszeczków. Maleństwa poszły szybko. Wódka była 'very good’. Stonesi chcieli pić dalej, i dalej… Do hotelu wracali na czworakach, przez kuchnię” – wspominał Marek Karewicz.
„Podczas ich koncertu zrobiłem zdjęcie, na którym widać tylko wypięty tyłek Jaggera. Co miał zrobić, kiedy w trakcie „Satisfaction” pierwszy rząd partyjnych notabli wychodził ostentacyjnie z sali? Mógł się tylko na nich wypiąć”
(newsweek.pl).
Marek Karewicz był autorem wielu anegdot, w szczególności tych, wymyślonych przez niego samego. Jedną z najbardziej znanych jest ta, która mówi, że Stonesi zagrali w Sali Kongresowej za wagon wódki. Było to oczywiście kłamstwo, jednak Karewicz lubował się w takich dykteryjkach.
W 2009 ukazał się album fotograficzny autorstwa Marka Karewicza „This Is Jazz”. Było to pierwsze wydawnictwo książkowe w całości poświęcone dziełom fotografika. Album zawiera ponad 160 wspaniałych fotogramów, wybranych z całego okresu 50-letniej działalności artystycznej – unikatową kolekcję zdjęć największych żyjących i nieżyjących artystów światowego jazzu. Marek Karewicz, o którym mówi się, że „nie udało mu się tylko sfotografować Louisa Armstonga”, opatrzył każde ze swych zdjęć bardzo osobistymi, często zaskakującymi, wspomnieniami. Spisał je Tomasz Tłuczkiewicz, a sylwetkę autora nakreślił Paweł Brodowski.
Kontynuacją był album „Big Beat” z 2014, w którym znalazły się fotografie polskich wykonawców rockowych oraz wspomnienia Karewicza, w opracowaniu Marcina Jacobsona.
„Polski rock’n’roll ma już 60 lat. 24 marca 1959, w klubie Rudy Kot w Gdańsku, wystąpił zespół Rhythm and Blues, z Bogusławem Wyrobkiem jako solistą. Był to pierwszy rock’n’rollowy koncert w Polsce. W swojej książce Marek Karewicz, który przy narodzinach polskiej muzyki bigbitowej był obecny niemal od początku, opowiada o ludziach, którzy tworzyli polski rock’n’roll, wśród nich o Czesławie Niemenie, Karin Stanek, Marku Grechucie, Kasi Sobczyk, Krzysztofie Klenczonie, Helenie Majdaniec, Tadeuszu Nalepie, Adzie Rusowicz, Józefie Skrzeku, Stanie Borysie, Wojciechu Gąssowskim, ale też o wybitnym menadżerze, Franciszku Walickim. Fotografik wspomina różne zespoły, jak SBB, Czerwone Gitary, Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni, Breakout, Skaldowie, Budka Suflera, No To Co oraz Klan. W prawie 200-stronicowej książce znalazło się ponad 150 zdjęć autorstwa Karewicza.
„Nazywam się Karewicz, Marek Karewicz. Jestem fotografikiem. Fotografowałem jazz i z tego jestem głównie znany. Zrobiłem kilkaset tysięcy zdjęć, zaprojektowałem też sporo okładek płytowych. Wystawiano je na wszystkich kontynentach. Kilka lat temu paru kolegów przygotowało mój album fotograficzny „This Is Jazz”. Teraz postanowili wydać zbiór moich zdjęć i wspomnień o artystach big-beatowych. Mam wśród nich wielu przyjaciół, ale prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałem za taką muzyką, nie bardzo więc wiem, jak się do tego zabrać. Dlatego najpierw opowiem, w jaki sposób zostałem jazz fanem i fotografikiem, a potem powspominam sobie o bohaterach tego albumu. I zobaczymy, co z tego wyjdzie” – tak zaczynają się wspomnienia fotografika”
(culture.pl).
Rozmowa z Markiem Karewiczem i Marcinem Jacobsonem o książce „Big Beat” w radiowej Jedynce 2014 – „Niemen, Grechuta, Breakout i inni na zdjęciach”
Inna publikacja to „Złota młodzież. Niebieskie ptaki. Warszawka lat 60.” Tomasz Dominik, Marek Karewicz 2003
http://lubimyczytac.pl/…/warszawka-lat-60-zlota-mlodziez-ni…
Marek Karewicz „Klimat Komedy” 2010.
Wyjątkowy album fotograficzny „Klimat Komedy” został wydany przez Stowarzyszenie Jazz w Muzeum. Jest on konsekwencją roku 2009, kiedy to przypadała 40-ta rocznica śmierci Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego.
„Wiedziałem, że Marek Karewicz, który jest autorem fotografii z Komedą, ma bogate archiwum, jest część zdjęć, która nigdy nie była publikowana” – powiedział Radiu Centrum Jerzy Wojciechowski, prezes Stowarzyszenia Jazz w Muzeum. „Chcieliśmy nie tylko samego Komedę pokazać w tym albumie, bo wydaje się, że byłoby to zbyt monotonne, ale chcieliśmy stworzyć to otoczenie, w którym on działał, przebywał. A więc pojawiają się fotografie nie tylko z koncertów, ale też z prób, nagrań, z filharmonii, ale zarazem z zaplecza filharmonii, w oczekiwaniu na przyjazd gwiazd amerykańskich. Mamy też fotografie Zosi Komedowej, czyli jego małżonki, a także zdjęcia z przyjaciółmi, z wyjazdu w góry na Kalatówki”
http://www.rc.fm/kulturalne/klimat-komedy.html
Zdjęcia Marka Karewicza zostały wykorzystane również w książce Marcina Jacobsona „The Rolling Stones Warszawa ’67” z 2012. Na album składają się wspomnienia, zdjęcia oraz reakcje na koncert Stonesów krajowej i zagranicznej prasy.
„Część tekstowa – to zbiór wspomnień kilkudziesięciu osób o tamtym wydarzeniu, które spisał i w barwną opowieść ułożył Marcin Jacobson. On też dokonał doboru materiału. Część albumowa zawiera ponad 100 zdjęć, w większości jeszcze nigdy nie publikowanych. Oprócz Marka Karewicza autorami zdjęć są Stanisław Dąbrowiecki, Leszek Fidusiewicz, Janusz Klejny, Cezary Langda i Jarosław Tarań. Książkę czyta się, jak dobrą powieść, a ogląda – jak album rodzinny”
(lubimyczytac.pl)..
Kolejne wydawnictwo – to książka Marka Karewicza i Dionizego Piątkowskiego „Czas Komedy” z 2013.
„Dwaj wybitni ludzie jazzu – fotografik Marek A. Karewicz oraz publicysta Dionizy Piątkowski – przygotowali książkę-album, która jest szczególną impresją oraz biografią jednego z najwybitniejszych, polskich artystów – Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego. Osadzona w realiach lat 50. i 60., opowiedziana przez najbliższych Komedy (matkę, siostrę, kolegów ze studiów, muzyków, ludzi „katakumbowego” okresu polskiego jazzu), książka ukazuje niezwykły fenomen muzyki, kariery oraz osobowości Komedy. Dionizy Piątkowski dotarł do informacji oraz materiałów, które „Czas Komedy” uwiarygadniają i ukazują czas Krzysztofa Trzcińskiego jako ważny etap kreacji całej polskiej szkoły nowoczesnego jazzu. Niezwykły album dopełniają niepublikowane fotografie Marka Karewicza – nestora fotografików jazzu, który przepięknie udokumentował swoje spotkania z Komedą, jego muzyką i zespołem”
(lubimyczytac.pl).
Marek Karewicz był członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików.
Odznaczony został honorowym tytułem La FIAP – Fédération Internationale de l’Art Photographique.
Działał w Polskim Stowarzyszeniu Jazzowym.
W 2012 otrzymał Złotego Fryderyka za całokształt działalności.
Film biograficzny „Człowiek ze złotym obiektywem” – to portret najsłynniejszego polskiego fotografika, dokumentującego w szczególności świat muzyków jazzowych i rockandrollowych. Opowieść, osadzona na tle społeczno-polityczno-obyczajowym, odwołująca się do realiów epoki PRL, począwszy od przełomu roku 1956, poprzez „małą stabilizację” epoki gomułkowskiej oraz gierkowską dekadę propagandy sukcesu, aż po lata 80., z solidarnościowym zrywem, stanem wojennym i ostatecznym upadkiem systemu w 1989. Autorzy filmu stworzyli swoisty „portret artysty z czasów młodości”, przypominając największe sukcesy Marka Karewicza jako fotografika, autora okładek płytowych i żywą legendę życia artystycznego oraz towarzyskiego, zwłaszcza lat 60. i 70.
Naturalnym tłem opowieści o niecodziennym życiu i fotograficznej pasji Marka Karewicza jest PRL-owska rzeczywistość, której realia tak naprawdę uniemożliwiły światową karierę jednemu z najlepszych polskich fotografików muzycznych.
W dokumencie znalazły się rozmowy z muzykami, menadżerami branży muzycznej, artystami, dziennikarzami, z przyjaciółmi Karewicza oraz samym bohaterem filmu. Wykorzystano fragmenty pierwszego festiwalu jazzowego w Sopocie, a także występów Ireny Santor (festiwal w Sopocie 1966), Elli Fitzgerald (Warszawa 1965), Milesa Davisa (Jazz Jamboree 1983), Rolling Stones (Sala Kongresowa 1967) czy wreszcie Dody (Sopot Festival 2009).
Zmontowane w sposób dynamiczny wypowiedzi, przeplatane wstawkami archiwalnymi, bogatą ikonografią oraz ujęciami inscenizowanymi, tworzą oś narracyjną dokumentu. Ponadto wykorzystano autorskie zdjęcia Marka Karewicza, a także wcześniej nagrane autorskie materiały archiwalne, oraz zdjęcia, nakręcone w miejscach kultowych i ważnych dla bohatera opowieści.
O Marku Karewiczu mówią Irena Santor, Leszek Możdżer, Ewa Bem, Grzegorz Markowski, Wojciech Korda, Marek Gaszyński, Stefan Kraszewski (fotoreporter), Maciej Kosycarz (fotoreporter), Przemek Dyakowski, Franciszek Walicki, Piotr Metz.
„Marek Karewicz – człowiek ze złotym obiektywem”, reż. Tomasz Radziemski, 2009
cz. 1
cz. 2
cz. 3
cz. 4
cz. 5
Ostatnie, 80. urodziny Marka Karewicza, były uroczyście świętowane 28 stycznia 2018, w warszawskim klubie Tygmont. Jubilat nie uczestniczył w uroczystości ze względu na pogarszający się po udarze stan zdrowia. Obecny był tam jednak myślami i sercem:
„Miles Davis cenił mnie za to, co osiągnąłem. A był to człowiek bardzo trudny w kontakcie, zamknięty w sobie, chyba nikogo nie obdarzający sympatią. Osoby z jego otoczenia do dziś wspominają go umiarkowanie ciepło. Mnie złamał złotego Parkera, którego specjalnie kupiłem, żeby podpisał mi fotografię. Wprawdzie zdjęcie mu się podobało, ale też w niczym nie spowodowało to zmiany jego nastawienia wobec faktu bycia fotografowanym, na co się nie zgadzał. Przyznaję, że zdjęcie zrobiłem tak trochę bez jego wiedzy, ale potem on wielokrotnie wykorzystywał je w reklamie. Zaprosił mnie nawet na swój pożegnalny koncert. Patrzył na mnie i… odwracał się tyłem. Ale wiedział, że jestem „from Poland”, i znał powód, dla którego się tam znalazłem.
Uważam, że czasy Leonardów da Vinci dawno się skończyły. Myli się ten, kto uważa, że potrafi sfotografować dobrze wszystko. Tylko specjalizacja może ustawić człowieka na pewnym poziomie w gronie artystów. Ja wybrałem jazz.
Teraz na starość zapraszają mnie różni muzycy na trasy koncertowe, gdzie powszechnie wiadomo, że fotografować nie wolno. Ale ja mogę. To właśnie stanowi jedno z moich osiągnięć.
Patrzę na tych ludzi, którzy przychodzą na koncert fotografować komórkami. Ja mam wyobraźnię, co oni mogą z tym zrobić. Nic nie mogą zrobić”
– podsumował swoje doświadczenia Marek Karewicz przy okazji premiery jego książki „Big Beat”
(towarzystwonieustraszonychsoczewek.blogspot.com).
Wieczorem 22 czerwca 2018 „Jazz Forum” poinformowało o śmierci Marka Karewicza. Miał 80 lat.
R.I.P. [*]
Źródła:
„Cały ten zgiełk, czyli Marek Karewicz i gwiazdy polskiego bigbitu”
https://www.newsweek.pl/…/marek-karewicz-fotograf-p…/t2z5s3g
Wywiad Marka Gaszyńskiego z Markiem Karewiczem 2012 https://www.muzeumjazzu.pl/utrwalacz-jazzu-wywiad-z-markie…/
Opowieść Marka Karewicza – „Zrobiłem milion fotografii” 2014
Fot. digitalcamerapolska.pl / culture.pl / Newsweek / towarzystwonieustraszonychsoczewek.blogspot.com
28 stycznia 2020r. swoje
82. urodziny świętowałby fotografik jazzowy i rockowy, animator i wielki propagator jazzu. W dziedzinie jazzu był jednym z najlepszych w Europie