UTRWALACZ JAZZU – wywiad z Markiem Karewiczem z 2012 r.

rozmawiał: Marek Gaszyński

Marek Karewicz – urodzony w roku 1938 w Warszawie, artysta fotografik specjalizujący się w zdjęciach muzycznych (jazz, rock, muzyka rozrywkowa), także prezenter muzyczny i dziennikarz. Studiował na wydziale Operatorskim PWSF w Łodzi, fotografią zajmuje się od końca lat 5o., prowadził też kursy i warsztaty fotograficzne, autor ponad 1.5oo okładek* do polskich płyt /jazz, pop, rock/, działacz PSJ, autor albumu z fotografiami pt. „This is jazz”.

Marek_Karewicz_i_Marek_Gaszynski

Marek Gaszyński i Marek Karewicz

MAREK GASZYŃSKI: Kim byli twoi rodzice?

MAREK KAREWICZ: Mój Ojciec był specjalistą od projektowania galanterii skórzanej, a moja Mama była pracownicą firmy Philips. W czasie wojny też pracowała w tej firmie i dzięki temu udało się nam tę wojnę przeżyć. Pamiętam, że moim pierwszym sportowym osiągnięciem było przejście na piechotę trasy z Warszawy do Tomaszowa Mazowieckiego, łącznie 59 kilometrów. Była to ucieczka po wybuchu Powstania Warszawskiego z obozu w Pruszkowie.

MG: Z wojny, z okupacji Warszawy pamiętasz jakieś obrazy?

MK: Naturalnie, w czasie okupacji mieszkałem u Babci na ulicy Orlej. Gdy wchodziłem do bawialni i wychylałem się przez okno, to mogłem zobaczyć co dzieje się za murem Getta. Dziecko, które widzi takie obrazy, zapamiętuje je do końca życia. Od mojej Babci zaczęło się moje całe muzyczne życie, bo ona chodziła, jeszcze przed I Wojną Światową w Petersburgu, na stancje prowadzone przez zakonnice do liceum dla panienek z bardzo dobrych domów – między innymi były tam lekcje muzyki. I tam ją zastał wybuch Rewolucji Październikowej. A potem to ona prowadziła mnie do szkoły muzycznej do klasy skrzypiec. Ale na szczęście dla kultury polskiej szybko przestałem grać na tych skrzypcach, choć zanim je odstawiłem grałem w orkiestrze profesora Kolasińskiego, która miała próby w istniejącym do dziś Domu Kultury na przeciwko Polskiego Radia na Myśliwieckiej.

M._Karewicz_-_fot

Marek Karewicz (fot. z archiwum M. Karewicza)

MG: Ale wiem, że prócz skrzypiec była w twoim życiu także trąbka…

MK: Gdy rzuciłem skrzypce, to chciałem nadal grać na jakimś innym strunowym, ale okazało się kontrabas z trudem wchodził do taksówki, a już całkiem trudno go wozić na skuterze, a akurat zaczynała się moda na czerwone Lambretki. Grałem więc na trąbce, a za granie jazzu w Młodzieżowej Orkiestrze Symfonicznej wyrzucił mnie z niej profesor Kolasiński. Pojechaliśmy kiedyś do Bodzentyna w ramach koncertów dla Ludzi Pracy, i w czasie przerwy profesor Kolasiński podszedł do mnie i spytał : „Karewicz, dlaczego ty grasz na kontrabasie bez smyczka?”. A ja grałem jak wszyscy muzycy jazzowi na kontrabasie pizzicatto**. „Ja tu nie będę tolerował żadnej knajpy, ani żadnych jazzów. Wynoś się do domu”. Z Waldkiem Kurpińskim, znanym saksofonistą barytonowym który solidaryzując się ze mną i z jazzem też odszedł był od profesora Kolasińskiego, wyszliśmy na rynek w Bodzentynie, kupiliśmy sobie na spółkę jeden egzemplarz „Sztandaru Młodych”, w którym na pierwszej stronie było napisane, że jutro w Sopocie zaczyna się Festiwal Jazzowy. Wsiadłem do pociągu. Miałem przy sobie 7 złotych, i to mi starczyło na cały Festiwal. Nikogo tam nie znałem, ale od razu wszystkich ważnych w Polskim jazzie poznałem : Borkowskiego, Walaska, Komedę i Zosię Komedową, Zbyszka Żołędziowskiego. Tam zamieszkałem w koszu numer 4o6 na plaży przed Grand Hotelem. Miałem koc, a pod kocem koszulę na zmianę, jakieś majtki i trąbkę, bo myślałem, że będę mógł pograć z jakimś zespołem, ale mnie w ogóle nie wpuścili do grania, bo wszyscy byli lepsi. Wcześniej do redakcji tygodnika „Po prostu” gdzie pracował Jerzy Urban nosiłem zdjęcia, które amatorsko robiłem sobie na koncertach jazzowych w Warszawie takich jak „Zimno i gorąco”, „Seans z powidłami”. Potem do Warszawy przyjechał murzyński zespół The New York Jazz Quartet, z trębaczem Idreesem Sullivanem, i moje zdjęcie tego Sullivana po raz pierwszy na mnie zwróciło uwagę kilku ludzi ważnych w jazzie. Tyrmand kiedyś wziął do ręki tych moich kilka fotografii w Hybrydach i powiedział : „Karewicz, ty przestań p… ć na tej trąbce i weź się za jakąś uczciwą robotę, na przykład za zdjęcia”. Wróciłem, do domu i pomyślałem sobie :”Boże, przecież ja na tej trąbce naprawdę źle gram. I wtedy zacząłem fotografować. 

MG: A skąd miałeś aparat, co to było – Zorka, Smiena?

MK: Ja już znacznie wcześniej miałem aparat, zacząłem fotografować po amatorsku jeszcze w szkole podstawowej w Tomaszowie. Mój pierwszy aparat był marki Werra. W domu miałem pracownię fotograficzną i chodziłem do szkoły fotograficznej na ulicę Spokojną, gdzie Dyrektorem był profesor Pękosławski, późniejszy Dyrektor Szkoły Filmowej w Łodzi. To była połowa lat 5o. W tamtych latach centrum fotografii było w NRD, i tam na jakimś konkursie dostałem pod koniec lat 5o-tych dwukrotnie Złoty Medal. Zacząłem też otrzymywać różne dobre recenzje, pomyślałem więc o tym, żeby się dostać do Związku Polskich Artystów Fotografików. Moim pierwszym nauczycielem fotografii był Marian Dederko, najwybitniejszy polski przedwojenny portrecista. I on wszystkiego mnie nauczył.

MG: Czy dostawałeś wtedy jakieś znaczące pieniądze za swoje zdjęcia?

MK: Nie, wtedy jeszcze nie, i musiałem pracować na stałym etacie. Byłem Dyrektorem w Pałacu Młodzieży w Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina w pracowni filmowej i fotograficznej. Tam dostawałem stałą pensję i tam zacząłem robić pierwsze okładki płytowe dla Polskich Nagrań. Jako pierwszą zrobiłem okładkę na płytę zespołu Niebiesko Czarni, więc to był rok 1965***.

Niebiesko-Czarni_proj._graf

Okładka płyty „Niebiesko-Czarni” (1966 r.)

MG: Niebiesko-Czarni to rock and roll. Wtedy, w połowie lat 6o. muzycy i krytycy jazzowi mieli rock and rolla w pogardzie. Tobie to nie przeszkadzało?

MK: Absolutnie, wtedy wszystkie zespoły rock and rollowe, gdy miały nagrywać płytę angażowały jazzowych muzyków. Dobrzy muzycy jazzowi nie cofali się przed graniem rock and rolla – najlepszy przykład to Krzysztof Komeda – Trzciński, który grając jazzowe wersje Bacha, niemal równolegle stał na czele zespołu grającego utwory Billa Halleya. Inni dobrzy muzycy jazzowi, jak Jan Walasek czy Zygmunt Wichary mieli w repertuarze swojej orkiestry rock and rollowe „kąciki”, gdzie Carmen Moreno czy Bogusław Wyrobek śpiewali rock and rolle.

MG: Obaj uczestniczyliśmy w II połowie lat 5o-tych w życiu klubowym Warszawy. Jak wspominasz ten okres?

MK: Były dwa kluby do których można było chodzić – Hybrydy i Stodoła. Jak się szło do Hybryd, to trzeba było włożyć czystą koszulę i wyczyścić buty, co nie było łatwe, bo wtedy Warszawa się budowała i od tych nowych placów budów był straszny kurz, a jesienią błoto. Z Hybryd pamiętam między innymi taki fakt – w roku 1958 przyjechał do Warszawy pianista Dave Brubeck i zażyczył sobie, żeby pojechać do Żelazowej Woli do Chopina. My pożyczyliśmy od wojska samochód z demobilu i zawieźliśmy tam Brubecka, jego zespół i całą rodzinę. Jedyną wadą tego samochodu było to, że on nie miał podłogi, bo po co żołnierzowi Ludowej Armii podłoga. Więc my z płotu, który stał na Palcu Defilad, w nocy wzięliśmy jakieś deski, i położyliśmy je w aucie dla Brubecka. Było nieźle, tylko błoto strasznie chlapało przez szpary. Żelazowa Wola to była porażająca ruina i ten Brubeck, wspaniały pianista, za łaskawą zgodą jakiejś Pani kustosz zagrał Poloneza as-dur, i powiedział po polsku ze łzami w oczach jedno słowo „Dziękuję’, i potem skomponował utwór pod tytułem „Dziękuje ”. Scena jak z filmu.

MG: Przeżyłeś cały długi PRL. Powiedz, czy te zmieniające się nastawienia władz partyjnych i rządowych na sztukę, kulturę wywarły jakiś wpływ na życie artystów, czy zatrzymały ich rozwój. Może skup się na jazzie…

MK: Nie, bo największe zło jest wtedy, gdy się opowiada, że po jednej stronie muru stali artyści, twórcy, a po drugiej ZOMO. Tak nie było, na szczęście te wszystkie władze partyjne i rządowe były w miarę inteligentne. Jedynym nie inteligentnym człowiekiem był Gomułka. A cała reszta zdawała sobie sprawę, że sztuka jest człowiekowi potrzebna – sztuka, więc jazz także. I nigdy w życiu nikt mnie przez jazz nie wzywał na Milicję, nigdy w życiu nikt mi nie stawiał zarzutów, że z czegoś muszę zrezygnować. Miałem stały paszport, wchodziłem do Pagartu i nie obowiązywała mnie żadna kolejka. W Pagarcie wszyscy wiedzieli, że interesują mnie tylko panienki, a nie żadna polityka. W naszym środowisku nie było donosicieli, w każdym razie po latach nic takiego nie wyszło na jaw. Ja znam trzech ludzi, którzy ze środowiska muzycznego należeli do Partii – Jerzy Milian, Piotr Janczerski z No To Co i reżyser i konferansjer Andrzej Kossowicz. Ale nikt z nich nie robił żadnych świństw, nie donosił, nikogo nie krzywdził.

Czerwone_Gitary_-_fot._M

Czerwone Gitary na złomowisku (fot. M. Karewicz)

MG: Wróćmy do zdjęć. Pamiętam wiele z nich – na przykład Czerwone Gitary na jakimś rumowisku, na złomowisku, na trzepaku, Niebiesko Czarni gdzieś na pokładzie statku. Na Zachodzie na okładkach były wystylizowane zdjęcia Pata Boone ’a, i Perry ’ego Como, a tu taki złom. Sam to wymyśliłeś?

MK: Tak, to był mój pomysł. Chciałem pokazać, że można wykorzystać na fotografii muzycznej nie tylko piękno, ale także codzienność. Bardzo mnie w tym wspierał Dyrektor Polskich Nagrań, inżynier Pukacki, któremu należą się wielkie honory i osobne wspomnienia. To był wspaniały człowiek, zrzutek wojenny z Anglii. Podczas okupacji skoczył z samolotu RAF – u, żeby walczyć w Polsce. On u nas rozwinął partyzantkę i za to latami siedział zatrzymany w więzieniu przez ubecje. Ale nikogo nie zdradził, nie powiedział ani słowa, przetrzymał wszystkie tortury, niezłomny człowiek. Kiedy porwano syna Piaseckiego, a potem znaleziono jego zwłoki, to obok leżał sztylet ze zbiorów Pukackiego. Ale okazało się, że Pukackiemu ktoś ten sztylet wcześniej ukradł i tam podłożył by na niego zrzucić podejrzenie. To jeszcze konsekwencje tych starych spraw z ubecji.

Ray Charles - fot. M

Ray Charles (fot. M. Karewicz)

MG: Sporo czasu spędziłeś w Londynie…

MK: Tak, pracowałem tam jako barman w słynnym jazzowym klubie Ronnie’go Scotta, chodziłem na koncerty, poznawałem ludzi, poznałem ówczesną żonę Paula Mc Cartneya, Lindę Eastman i chyba jako jeden z nie wielu Polaków uścisnąłem rękę Paulowi. Potem zrobiłem wystawę jej zdjęć w Polsce. Tam w Londynie mój przyjaciel plastyk i projektant Rosław Szaybo – pokolenie Hybryd – pracował dla CBS i robił okładki wielkim artystom- m.in. Milesowi Davisowi, zespołowi Earth Wind and Fire i innym. To ja namówiłem Rosława żeby zrobił okładki do płyt Niemena na Zachodzie. Niemen może by zrobił jakąś wielką karierę na Zachodzie, tylko mu się nie chciało i myślał o czymś innym. Rosław : „zapraszam go na jakie ważne party, a Czesiek mówi – wiesz, nie pójdę, nie mam czasu, mam mieć telefon z Polski, a poza tym muszę sobie kupić cztery nowe opony”.

MG: Wróćmy do jazzu. Którego muzyka cenisz najwyżej?

MK: Zawsze najwyżej stawiałem muzykę Milesa Davisa, ale na starość gusta mi się zmieniły i po przesłuchaniu wszystkich płyt jakie mam, uważam że największym muzykiem w historii jazzu był Louis Armstrong. Bez żadnej wątpliwości. Tak jak Davis gra w tej chwili na świecie paru trębaczy, ale tak jak grał na trąbce Armstrong, tak jak on śpiewał, tak jak on się zachowywał – nikt. Przez wiele lat znalem Raya Charlesa, jeździłem z nim na trasy koncertowe, robiłem mu wystawy zdjęć, i jego stawiam na drugim miejscu. A ty wiesz co robił Ray Charles, prócz tego że był wspaniałym muzykiem? On był mistrzem świata w grze w szachy dla niewidomych. Grał w szachy na pieniądze, bardzo wysokie i wygrywał olbrzymie sumy, był zawodowym muzykiem i zawodowym szachistą. Pytam go kiedyś : „jak sprzedaje się twoja najnowsza płyta?”. A on odpowiada – „Nie ważne. Poleciałem do Dubaju grać z milionerami. Wszystko wygrałem!”. Z muzyków polskich wyjątkowo cenie Wojtka Karolaka, i uważam że jednym z naszych najwybitniejszych muzyków jest Zbyszek Namysłowski, biorąc pod uwagę wszystko co zrobił dla polskiego jazzu, A zrobił naprawdę bardzo wiele. A jeśli chodzi o pianistów, to najwybitniejszym polskim pianistą jazzowym był Andrzej Trzaskowski.

MG: Mając tyle zrobionych okładek, zdjęć wykorzystywanych w książkach, musisz być bardzo bogatym człowiekiem…

THIS_IS_JAZZ_-_album_M

Miles Davis (fot. M. Karewicz) – okładka albumu M. Karewicza
„THIS IS JAZZ”

MK: Akurat! W Polsce za robienie zdjęć muzycznych nic mi nie płacono. Były takie przepisy, że tantiemizacja nie obejmowała okładek płytowych. W Polsce Ludowej za okładkę płytową płacono jak za opakowanie do płyty. A ja takich płyt wydałem …sto*. Mało tego …ty na przykład jako autor tekstów otrzymywałeś egzemplarz autorski, a ja za okładkę dostawałem samą …okładkę, bez płyty w środku. Mogłem sobie pójść do sklepu i te płytę kupić.

MG: Pewnie się zastanawiałeś, tak jeżdżąc po świecie, że tam jest tyle klubów jazzowych – w Londynie, Paryżu, USA, – a w Warszawie tylko jeden Tygmont i to, jak mówią, dogorywający?

MK: Czy w Polsce w gronie decydentów jest choć jedna osoba, która lubi jazz? Muzykę jazzową trzeba po prostu lubić. Prezydent Kwaśniewski chodził do klubu jazzowego Tygmont by posłuchać jazzu, bo on lubił jazz. A gdy kilka lat temu poszliśmy do Ministerstwa Kultury i Sztuki poprosić o jakieś dofinansowanie klubu Tygmont, to nas spytano jaką muzykę tam się gra, i na słowo „jazzową” padła odpowiedz : „a kogo dziś interesuje jazz?”. Pani Gronkiewicz – Walc też nie lubi jazzu. Jedyna kobieta, która lubiła jazz, i której zdanie liczyło się trochę w tym kraju to była Pani Prezydentowa Maria Kaczyńska. A to dlatego, że w niej miłość do jazzu wyrobił Waldek Dąbrowski, były szef klubu Remont, potem dyrektor Teatru Wielkiego, Minister Kultury i Sztuki sprzed lat. Nasz człowiek. Ona chodziła na koncerty jazzowe, widziałem ją na Brubecku, na Erze Jazzu i w Filharmonii na jazzowych koncertach.

MG: Byłeś zawsze człowiekiem pełnym temperamentu, żywym, wszędzie chciałeś być, jeździłeś po świecie, pokazywałeś się, występowałeś, zabierałeś głos i nagle …

Jazz_Camping_Kalatowki_._J.Zylber_A

Jazz Camping Kalatówki – J. Zylber, A. Kurylewicz, Z. Namysłowski, W. Jagiełło, J. Tomaszewski, A. Musiał, J. „Ptaszyn” Wróblewski (fot. M. Karewicz)

MK: …udar, i to w samym środku jazzowego życia, na Jazzowym Kampingu na Kalatówkach, gdzie zawsze we wrześniu zbierała się, od roku 1958, czołówka polskich muzyków jazzowych by pograć dla siebie i dla górali. Szedłem po schodach do swojej izby i nagle padłem. Ale padałem tak, by nie uszkodzić aparatu i nie rozlać piwa. Potem 6 miesięcy leżałem w łóżku i potem wszystkiego uczyłem się na nowo.

MG: Przyjaciele pomagali?

MK: Bardzo – czuje się w obowiązku wymienić Wieśka Śliwińskiego, który przyjeżdża do mnie z Trójmiasta by się mną opiekować i Tadeusza Majewskiego, który poświęca mi cały wolny czas. A z moich przyjaciół stale ktoś ubywa, stale ich żegnam na Powązkach, albo na innych cmentarzach – Niemena, Nalepę, Witka Pogranicznego Kurylewicza, Zosię Komedową…

 

* – większość źródeł podaje liczbę „ponad 1500 okładek”. Niektóre podają ponad 2 tysiące. Różnica może być spowodowana „niepoliczalnością” tak dużej ilości wydawnictw, niektórych b. ulotnych, jak np. pocztówki dźwiękowe oraz metodą liczenia – na wielu okładkach zaprojektowanych przez innych grafików wykorzystane są zdjęcia Marka Karewicza (przyp. A.M.)

** – pizzicato – technika gry na instrumencie strunowym polegająca na szarpaniu strun palcami, bez użycia smyczka.

*** – płyta ukazała się w 1966 roku


Link do wystawy zdjęć M. Karewicza i wystawy Muzeum Jazzu w galerii NA WPROST w Iławie podczas Złotej Tarki 2013: http://www.nawprost.netgaleria.pl/ekspozycja,302.html