Wojciech Karolak, ostatnie pożegnanie



Oprac. Ewa Kałużna na podstawie wywiadu Mariusza Bogdanowicza dla „Jazz Forum” w 1998, fot. Andrzej Rumianowski



2 lipca 2021 roku o godzinie 14:00 , w Warszawie na Powązkach Wojskowych, pożegnaliśmy ikonę polskiej muzyki jazzowej, Wojciecha Karolaka. Pogrzeb miał charakter świecki.

 

O free jazzie mówił „gluty”, a poddanie kultury prawom wolnego rynku nazwał barbarzyństwem.
Nie lubił hipisów i kobiet w „męskich buciorach przeciwpancernych”.
Miał barwne, ciekawe życie. Ponad wszystko ukochał swoją żonę, Marię Czubaszek, oraz jazz bigbandowy.


Na pogrzebie Wojciecha Karolaka spotkało się wielu jego przyjaciół, muzyków, artystów.

WOJCIECH KAROLAK, w wywiadzie z Mariuszem Bogdanowiczem dla „Jazz Forum” w 1998, wspominał…

POCZĄTKI MUZYCZNE

W ogóle nie interesowałem się muzyką. Kazano mi się jej uczyć. Moi rodzice byli plastykami, a dziadek, Józef Orwid, był jednym z najpopularniejszych aktorów przedwojennych. Grał w większości filmów komediowych i pisał teksty.
Miałem zająć się sztukami pięknymi, ale kiedyś, na plenerze, namalowałem pejzaż z brązowym lasem. Stało się jasne, że Paganinim blejtramu raczej nie zostanę, więc posłano mnie do liceum muzycznego.
Zacząłem tam uczyć się na klarnecie. Bardzo mi się to spodobało, ale tu okazało się – po raz pierwszy w życiu – że nie powinienem zajmować się rzeczami, które lubię. Obsesyjnym motywem mojego życiorysu stało się to, że zawsze chciałem grać na instrumencie dętym, i zawsze mi to ktoś uniemożliwiał.


Pogrzeb Wojciecha Karolaka miał charakter świecki, w przycmentarnej kaplicy żegnało Go grono najbliższych przyjaciół, co podyktowane było względami sanitarnymi.


 

Matce nie podobał się klarnet, bo kapała z niego ślina, więc był za mało elegancki, jak na naszą rodzinę. Postanowiła, że będę grał na wiolonczeli.
Wygrała połowicznie, bo tylko wyeliminowała klarnet.
Ja natomiast, opanowałem dzięki temu bardzo ważną umiejętność – sztukę udawania. Zostałem w tej dziedzinie zawodowcem. Okazało się to potem niezwykle przydatne podczas studiów w PWSM i w ogóle w życiu. W liceum udawałem wiolonczelistę przez trzy lata, ale kiedy trzeba było szkołę jakoś skończyć, musiałem w ciągu roku przerobić cały program wydziału instruktorskiego. Na jakikolwiek instrument było już za późno.


Zebrani żałobnicy zasłuchani w słowa pożegnania ze zmarłym, wygłaszane przez najbliższych przyjaciół.

JAZZ

W 1955 była taka wystawa „Oto Ameryka”, która jeździła po całej Polsce. Było tam pokazane, jakim okropnym krajem jest USA. Jaka straszliwa ta pornografia, okropne komiksy, w ogóle szmira i zwyrodnienie. Dźwiękową ilustracją tej ekspozycji była parodia radia amerykańskiego – odpowiednio degenerowana muzyka. Ellington, Dizzy Gillespie, Basie i Peterson.
Była to propagandowa wystawa, zmajstrowana przez komunistów, żeby pokazać społeczeństwu polskiemu, jakich okropności unika dzięki opiece Związku Radzieckiego. Jeśli chodzi o diagnozę kultury amerykańskiej, to uważam teraz, że ci sowieccy propagandziści nie byli tacy głupi. Polska jest obecnie zalewana tandetną, jarmarczną rozrywką masową zza oceanu, i zaczyna to wyglądać dosyć groźnie. To jednak osoby temat.


Urna z prochami Wojciecha Karolaka.

W 1955 przesiadywaliśmy z Guciem DylągiemAndrzejem Dąbrowskim na schodach muzeum, i słuchaliśmy godzinami jazzu.
Potem zacząłem wsłuchiwać się w Conovera, zdobywać jakieś płyty.
Mój debiut odbył się w Liceum im. Nowodworskiego w Krakowie. Był to trójmecz jazzowy. Wszyscy członkowie zespołu byli uczniami liceum muzycznego – oczywiście, mój guru i mistrz wszech czasów, Gucio Dyląg, także Andrzej Dąbrowski, Jan Byrczek, Andrzej Piela i Ryszard Rushil, późniejszy aranżer, który napisał Wandzie Warskiej dwunastominutową partyturę do jakiejś prostej piosenki.
W 1956 graliśmy to, co wtedy obowiązywało, czyli dixieland i tzw. „szwedzki kulbibop”. Był to raczej rdzennie polski styl, polegający na łączeniu bloków fortepianowych z unisonem klarnetu i akordeonu. Najlepiej grał to zespól Kurylewicza. Ja wpatrywałem się z uwielbieniem w Trzaskowskiego, który „hotował”, czyli improwizował na akordeonie, i miał najszersze klapy w marynarce.


W kaplicy na pożegnanie Wojciechowi Karolakowi zagrało Trio Piotra Bociana Cieślikowskiego

Więc graliśmy dixieland i ten szwedzki kulbibop. Zwyciężyliśmy, i zespół zakończył swój żywot. No bo i po co było to ciągnąć, skoro już wszystko osiągnięto? Trzeba umieć odejść z klasą.
Tam byłem pianistą, bo jeszcze wtedy nie umiałem grać na żadnym instrumencie dętym. Zawsze, cholera, musiałem grać na fortepianie. Podówczas, licea krakowskie i cotygodniowe zabawy w nich, to było nasze forum muzyczno-towarzyskie.

JAZZ BELIEVERS, THE WRECKERS

W lutym 1958 wystąpiłem w Filharmonii Narodowej, jako jeden z saksofonistów zespołu Jazz Believers. Na fortepianie grali – na zmianę – TrzaskowskiKomeda, Ptak na tenorze, Jan Zylber na bębnach i Byrczek na basie. Ja popiskiwałem na alciku z żalu, że nie udało się kupić tenoru.
Potem, kiedy zdobyłem tenor, zacząłem grać w dopiero co stworzonej przez Trzaskowskiego grupie The Wreckers. To była pełnia szczęścia. Rasowy, „Silverowski” kwintet, z trąbą, na której grał Alek Musiał.


Urna z prochami Wojciecha Karolaka i orkiestra dęta pod kierownictwem Wiesława Pieregorólki

Ale wszystko, co piękne musi się szybko skończyć, żeby się człowiekowi w głowie nie przewróciło.
Trzaskowski wyniósł się z Krakowa do Warszawy, a ja zacząłem mieć bardzo dużo grań z Kurylewiczem. Byłem mu potrzebny, oczywiście na fortepianie. Znów na fortepianie! Opędzić się od tego instrumentu nie można.

Grałem z Kurylewiczem, więc Trzaskowski zatrudnił do grania na tenorze młodego, ale już wystarczająco zepsutego człowieka – niejakiego Urbaniaka. W porę się załapał, akurat tak, żeby pojechać z Wreckersami do USA.

ROZSTANIE z SAKSOFONEM

W latach 1960-1961 graliśmy w kwartecie z Dąbrowskim i Byrczkiem co
wieczór, jazz do tańca, w nowo otwartym klubie Pod Jaszczurami.
Teraz komuś w średnim wieku, kto to czyta, trudno sobie wyobrazić taką sytuację, że nie ma rocka. Wtedy nie było muzyki rockowej. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie i wykracza poza granice ludzkiej wyobraźni, ale przysięgam, sam widziałem – nie było!
Ludzie żyli i tańczyli do jazzu.


Przyjaciele, żałobnicy formujący kondukt żałobny.

Inna rzecz, że jazz był wtedy bardziej taneczny niż dziś. Dlatego zresztą, wolę jazz z tamtego okresu niż to, co się gra teraz. Nie lubię jazzu koncertowego. Brakuje mi w nim pulsu. Jak ma być koncert, niech to będzie Ravel czy Lutosławski. Najbardziej przemądrzali jazzmani nie dorośli im do pięt, jeśli chodzi o harmonię czy melodykę.
Siedziałem w Krakowie i codziennie przynosiłem do Jaszczurów tenor. Zupełnie niepotrzebnie. Kurylewicz nie uznawał zespołu bez fortepianu. Kiedy brałem tenor, on odkładał trąbkę i siadał za fortepianem. I jak ja mogę nie mieć obsesji na punkcie fortepianu?
Nigdy nie zrozumiem na czym to polegało, że facet, grający świetnie bebop na trąbie, leciał na fortepianie wczesnym Scottem Joplinem. Słysząc takie harmonie, nie byłem w stanie niczego zagrać na tenorze. W ten sposób, stopniowo doszło do tego, że przestałem przynosić saksofon.
Minęły dwa lata. Diabli podesłali mi młodzieńca, który mnie skusił gotówką. Sprzedałem instrument, i tak się skończył sen zloty.


Kondukt żałobny prowadzony przez orkiestrę jazzową.

Przeklinam to do dziś, bo granie na tenorze sprawiało mi ogromną radość i podobno mi to dobrze wychodziło.

STUDIA

Wtedy studiowałem teorię na PWSM w Krakowie, ale bez przesadnego entuzjazmu. Trochę się nudziłem, bo w liceum profesor Jan Jargoń tak nas wytrenował w solfeżu, harmonii i kontrapunkcie, że w PWSM czułem się cofnięty o dwa lata. Uwielbiałem natomiast instrumentację u prof. Tadeusza Machla. Nota bene, obaj profesorowie to organiści. To była jedyna interesująca sprawa. Nie tylko uczyłem się od niego, ale również konfrontowałem to ze swoimi prywatnymi studiami Rimskiego-Korsakowa.
Zawsze interesowały mnie duże orkiestry, a w „Osnowach Orkiestrowki” jest dokładna instrukcja, jak pisać big-bandowy brass. Śmieszą mnie dyskusje o tym, jak to się człowiek powinien uczyć pisania na big band, na jakich partyturach wzorować się itd. Nie rozumiem takich pytań.


Prochy Wojciecha Karolaka spoczęły obok prochów jego ukochanej Marysi Czubaszek.

W życiu nie widziałem na oczy amerykańskiej partytury! U Rimskiego-Korsakowa jest dokładnie wyjaśnione, jaki jest prawidłowy voicing, co brzmi a co brzmieć nie ma prawa.
Oprócz tego, interesowało mnie już tylko zwolnienie z wojska.
Byłem dorosłym chłopczykiem, miałem swoje życie zawodowe, sentymentalne i towarzyskie. Mieszkałem w Piwnicy pod Baranami i w Jazz Clubie na ul. Marka. Do domu przychodziłem wyspać się. W momencie uzyskania kategorii D, zostawiłem PWSM. Zresztą, teraz już nawet nie pamiętam, czy zostawiłem, czy mnie po raz kolejny wyrzucono. Z liceum też mnie wyrzucono. Zawsze wojowałem ze szkołami. Traciłem w nich masę czasu na niepotrzebne rzeczy, i denerwowała mnie konieczność ciągłego udawania, że się uczę.


Wieńce przed grobem Wojciecha Karolaka i Marii Czubaszek.

ENTUZJAZM MŁODYCH JAZZMANÓW

Przełom lat 50. i 60. należał do najciekawszych w powojennej historii polskiej kultury. Kraków był wówczas bardzo ważnym miejscem. Nie jestem pewien, czy obecne czasy znajdą się w ogóle w historii – zasłużą najwyżej na wzmiankę o czarnej dziurze. Natomiast okres, o którym mówimy, był rzeczywiście fascynujący. Aż mi głupio o tym mówić, bo wyjdzie klasyczny banał – najpiękniej było, kiedy mieliśmy dwadzieścia lat. Ale fakt, że to się akurat zbiegło, bo i dwadzieścia lat, i – jednak, niezależnie od tego – jakiś niebywały rozkwit wszystkiego, co najwspanialsze.
Nastąpiła erupcja ogromnego potencjału intelektualnego, stan euforii.
Po skończeniu z socrealistycznym koszmarem, wykonaliśmy zwrot o 180 stopni. Nieomal z dnia na dzień, znaleźliśmy się w kręgu prawdziwej, współczesnej, często rozbuchanej kultury. To wtedy – nie teraz – czułem się prawdziwym Europejczykiem!


Panował ogromny entuzjazm, atmosfera ekscytacji. Każdy chciał coś robić. Powstały Bim Bom, STS, Piwnica, kluby studenckie, jazzowe, galerie, teatry awangardowe.
PrzekrójMariana Eilego drukował abstrakcje Gałczyńskiego, propagował nowoczesną modę. W łódzkiej filmówce wrzało. Warszawa kapitulowała przed elegancją i przekornym wdziękiem Leopolda Tyrmanda. Dowiadywaliśmy się, kto to jest Gombrowicz. Pojawił się Mrożek. W Krzysztoforach zainstalował się Kantor, a w Nowej Hucie – Józef Szajna. Pojawili się wspaniali plastycy.
Cała ta rzesza jakby wyszła z podziemia i ogłosiła karnawał. Działo się wiele i tak szybko, że trudno było za wszystkim nadążyć.
Sceneria zdarzeń była niezwykle elegancka. Obowiązywała wytworność i dobre maniery. Kobiety były kobiece, i nie chodziły w męskich buciorach przeciwpancernych. Środowiska artystyczne mieszały się ze sobą, kwitło życie towarzyskie. Grałeś jazz w klubie u plastyków, a na sali była cała śmietanka aktorów, literatów, filmowców.

NIE LUBIĘ HIPISÓW i LIDERÓW

Potem to się zmieniło. Inteligencja szybko odwróciła się od jazzu.
Okazało się, że tak naprawdę, nigdy go nie rozumiała. Flirtowała z nim bardzo powierzchownie, trochę z wyrachowania. Jazz by! modny, i nie wypadało nie interesować się nim. Kiedy przestał być użyteczny, jako atrybut kontestacji polityczno-obyczajowej, zamilkły egzaltowane achy i ochy. Ci wszyscy reżyserzy i pisarze mogli już przestać udawać, że słuchają muzyki.

W tym co mówię, nie ma cienia złośliwości. Zawsze jest mi przykro, kiedy większość ludzi, których uważam za elitę intelektualną, deklaruje nieomal ostentacyjnie swoją obojętność wobec muzyki. „Nie oglądam telewizji” i „nie znam się na muzyce” – to charakterystyczne fragmenty katechizmu współczesnego inteligenta.

Zanim jednak nastąpiła dezintegracja środowiskowa, ludzie, wokół których kręciło się wtedy życie towarzyskie, tworzyli wspaniałą atmosferę. To było zupełnie coś innego niż obecne luzactwo, post-dresiarska kultura „spoko”, sposób bycia, jak u małolatów zza opłotków.

Idolami mojego pokolenia byli ludzie starsi od nas. Bo to były ostatnie lata cywilizacji dorosłych. Zniszczyli ją później hipisi.

Nigdy ich nie lubiłem. Od początku działali mi na nerwy, chociaż wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to właśnie za ich sprawą kończy się moja belle epoque. Od tamtej pory, każdy następny model kulturowy miał już w sobie jakiś pierwiastek młodzieżowości.
Wtedy, motywacja do grania była raczej idealistyczna. Nie było w niej żadnego koniunkturalnego wyrachowania, że coś się bardziej opłaca, a coś mniej. Nic się nie zarabiało, ale za to „nic” można było żyć bez stresów.

Ludzie mojego pokroju nie zajmowali się w ogóle lansowaniem swoich nazwisk. Uważaliśmy, że jest to chucpa, wręcz coś w złym stylu. Tak, jakby idąc korytarzem, roztrącać ludzi łokciami.
Jednak niektórzy, jak gdyby antycypując nadchodzące zmiany, postanowili zostać liderami. Potem okazało się, że byli po prostu inteligentniejsi od całej reszty, i bardzo im się to w perspektywie czasu opłaciło. Idealistyczna beztroska i wielkopańskie gesty, które uważałem wtedy za cnotę, jawią mi się w tym kontekście, jako infantylizm.

PIERWSZA PŁYTA AUTORSKA. JAZZ JAMBOREE ’65

Do mojego wyjazdu za granicę, przeżywałem najmilszy okres w życiu. Zajmowałem się wyłącznie graniem, którego było bardzo dużo, i życiem towarzyskim. Jazz był wtedy liczącym się komponentem polskiego życia kulturalnego. Grając go, miało się przyjemną świadomość, że robi się coś, co ma jakieś znaczenie.

Nagrałem swoją pierwszą – i jedną z ostatnich – autorską płytę. Trio z genialnym Guciem Dylągiem i Andrzejem Dąbrowskim. Potem to trio grało ze wszystkimi najwspanialszymi jazzmanami, którzy przyjeżdżali wtedy do Polski, z wyjątkiem Stana Getza, z którym zagrał Trzaskowski, i zrobił to rewelacyjnie.
Ostatnim moim graniem przed wyjazdem było Jamboree ’65, z Annie Ross, w której kochaliśmy się wszyscy, a ja znałem na pamięć cały repertuar ich tria (Lambert, Hendricks & Ross). Ten koncert to jedno z moich największych artystycznych przeżyć.

BIG BANDY

Zawsze kochałem big band, bo to jest kwintesencja tej energii, która mnie wciągnęła do jazzu. Potężne brzmienia i ekspresja, których me uświadczysz w zespole typu „flecik, gitara akustyczna i bimbalon wschodnio-tybetański”.
Big band z wielkimi smyczkami, to bardzo proszę. I jeszcze z Frankiem Sinatrą!

Przed wyjazdem do Szwecji, zacząłem pisać na większe składy, a to jest w moim artystycznym życiu bardzo ważny moment. Granie to wyższy stopień wtajemniczenia. Pisać potrafi prawie każdy, byle mu cierpliwości wystarczyło. Bardzo nudne zajęcie.
Napisałem przed wyjazdem trochę partytur, głównie na big band.

Pierwszą nagrał jeszcze Edward Czerny. Potem orkiestrę przejął Kurylewicz. Było bardzo śmiesznie, bo jak się napisało ósemki, to oni grali ósemki – nie można się było umówić na triolowe podziały. Więc napisałem jeden numer, cały upstrzony triolami. Wyobrażasz sobie, ile to zajęło czasu? To była robota głupiego. Ale wyszło. Zagrali, jak napisane, i było bardziej podobne do jazzu.

Wspaniałe warunki stworzył nam Bogusław Klimczuk. Organizował dla Studia M-2 każdy, nawet największy, skład. Oczywiście, mówimy cały czas o radiu. Można było pisać co się chciało i ile się chciało. Mimo, że nie było wtedy w Polsce wolności, którą jak wiadomo mamy dopiero od ’89. Zrobiliśmy tam rzeczywiście sporo nagrań. Najważniejszymi postaciami byli w M-2 Leszek Bogdanowicz, Ptak, ja i jeszcze parę osób.

SZWECJA. PIERWSZY HAMMOND

Potem nastąpiła przerwa w życiorysie.
Na początku 1966 wyjechałem do Szwecji, do knajpy, żeby zarobić na mieszkanie w Warszawie i na Hammonda, o którym już wtedy wiedziałem, że będzie moim instrumentem na zawsze.

I tak, jak w muzyce mam nienajgorszy timing, w życiu jest on wręcz fatalny. Zawsze wszystko w nieodpowiednim czasie i miejscu. Przyjechałem do Szwecji dokładnie wtedy, kiedy zamykano tam ostatni klub jazzowy. Jak przystało na człowieka niezorganizowanego, który w dodatku instynktownie wybierze dla siebie zawsze najgorsze wyjście, zasiedziałem się tam bez sensu, i wyjechałem dopiero po sześciu latach.
Oczywiście, jak zwykle bez grosza. Ale z Hammondem.

Szwecja – piękny kraj. Czyste powietrze, wszędzie dużo przyrody.
Rok po wyjeździe z Polski, dołączyłem do Michała Urbaniaka. Wyprawiliśmy bankiet, który trwał kilka lat.
Nie wiedząc nic o organach, kupowałem różne instrumenty, dziwiąc się, że nie brzmią.
Hammonda B3 kupiłem dopiero w 1973.

Po powrocie Urbaniaków do Polski, osiadłem w Sztokholmie, żeby pograć trochę jazzu. Nie znałem jeszcze wtedy tekstu Jeremiego PrzyboryUłożyłeś sobie, chłopie, nie do przyjęcia plan”. Było ciężko, ale grałem trochę z różnymi ludźmi. Nawet dosyć często ze wspaniałym, niedocenionym Redem Mitchellem. Coś tam nagrałem na Hammondzie z big bandem, ale głównie udzielałem się w rasowym zespole rockowym The Sun.

Każdy z nas był z innego kraju. I to było znakomite. Grania w Artis Clubie zaczynały się o drugiej nad ranem. Muzyka była świetna. Graliśmy Hendriksa, Stonesów, i to żarło tak, że daj Boże zdrowie.

CONSTELLATION. GRAM FRYTY!

To trwało kilka lat, i skończyło się w 1973, wyjazdem do Szwajcarii, gdzie dołączyłem do Constellation Michała Urbaniaka.
Tak jak poprzednio, bankietowaliśmy z Michałem. Tym jednak razem, nawrócona, czyli niepijąca owieczka, wepchnęła mnie w coś, co było połączeniem obozu pracy z klasztorem. A reguła zakonu była ostra, bo przeor neofita. Wiadomo, co to znaczy.

Żeby dopełnić kielich goryczy dodam, że obowiązywało granie frytów. I musiałem zapuścić długie włosy. To nieprawdopodobne, ile potrafi znieść człowiek zniewolony. Jakby wytrzymałość nie miała granic.
Ula śpiewała i bębniła na przeróżnych przedmiotach, Adaś Makowicz śmiał się z nas zza Fendera, „Małemu” Bartkowskiemu pałka od stopki zaplątywała się w nogawkę spodni-„dzwonów”, a ja zupełnie nie wiedziałem, co grać na tym Hammondzie.

Kupowałem sobie bezalkoholowe piwo, a Michał, pykając fajkę, sprawdzał cyferki na etykiecie.
Wesoło było, nie powiem.

Bazę mieliśmy w Szwajcarii, we wsi Biihler, w kantonie Appenzell, gdzie mieszkają najmniejsi ludzie świata i robią ser z największymi dziurami. To właśnie są trolle. Wszyscy mają na oko po sto lat, wzrostu nie mają w ogóle, są garbaci i podpierają się drewnianymi kijkami. Naprawdę!

Mieszkaliśmy w drewnianym domku, w którego ścianach mieszkały myszy. Dobrze nam było razem. Jeździliśmy po całej Europie, a ja ciągle nie wiedziałem co grać. No, nie wchodziły mi te fryty.
Aż kiedyś, w Niemczech, Michał strasznie na mnie nakrzyczał, żebym grał „cokolwiek”. No, to zacząłem robić sobie jaja. W ruch poszły łokcie, piąstki, nos, i wszystko, czym mogłem dosięgnąć klawiatury. W pewnym momencie pomyślałem, że to jednak chamstwo, i w ogóle przesada – ludzie przecież zapłacili za bilety.

Przestałem. I okazało się, że o to właśnie chodziło! To znaczy, nie o to, żebym skończył, tylko o taką muzykę. Standing ovation pierwszy i ostatni raz w życiu! Szał, rewelacja! Prawie mnie na rękach z tego klubu wynosili.
Wyobraź sobie festiwal jazzowy, który trwa trzy dni, i nie usłyszysz ani jednego taktu na cztery. Co ja mówię, w ogóle żadnego taktu nie usłyszysz!
Kiedyś byliśmy z Mainstreamem w Nancy. Przyszedł do mnie Joachim Kuhn, i z takim autentycznym, życzliwym współczuciem powiedział: „Biedaku, musisz grać ten shit”. On wychował się na tych glutach!

SAM w SZWAJCARII

Potem Michał z Ulą polecieli do Stanów, a koledzy do Polski.
Zostałem sam, z moimi myszkami w ścianach. Trochę pisałem i nagrywałem z orkiestrą w Genewie. Byli tam m.in. Benny Bailey i Francy Boland.
Poza tym, zrobiliśmy trio ze Zbyszkiem Namysłowskim i „Małym”. To był bardzo fajny okres. Graliśmy dużo w Niemczech.
Potem przyjechałem na chwilę do Polski, i jakoś tak wyszło, że zostałem.

Myszki miały się opiekować moim dobytkiem, który został w Biihler. Będąc na festiwalu w Norymberdze, chciałem pojechać do Biihler i wszystko zabrać, ale Zbyszek wymyślił jakiś niezwykle ważny koncert w Pradze. Czesi nam nie zapłacili, a myszki nie upilnowały, i straciłem wszystko, co tam zostało – płyty, taśmy, książki, magnetofony, ciuchy, zdjęcia, filmy. Wszystko. Zostałem z Hammondem i szczoteczką do zębów. Człowiek bez przeszłości.

Dlatego nie cierpię podróży, zmian i tymczasowości. Zazdroszczę ludziom, którzy mieszkają całe życie w domach, w których mieszkali ich rodzice, a zegar w przedpokoju jest zepsuty od tak dawna, że już nikt nie pamięta.

ZNOWU w POLSCE. MARYSIA

W Polsce poznałem Marysię, czyli Marię Czubaszek, i usiłowałem stowarzyszyć się z nią. Nie było lekko, bo ona ma silny, bardzo wyrazisty charakter.
Poza tym, zachwyciło mnie to, że po siedmiu latach emigracji znalazłem się wśród ludzi, z którymi można było porozumieć się w sprawach, wykraczających poza „o której godzinie, za ile, dobre, niedobre”.

Nigdy nie miałem poważniejszych problemów językowych, i w ogóle nie myślałem o powrocie do Polski, ale zawsze irytowała mnie za granicą powierzchowność kontaktów z ludźmi. Co innego nas śmieszyło, nie mieliśmy wspólnych odniesień w życiorysach, po prostu nie przeżyliśmy razem swojego Kabaretu Starszych Panów.

Możesz rozmawiać z mądrym i kontaktowym człowiekiem, ale tylko o tym, co tu i teraz. Zapomnij o wszystkich skojarzeniach, skrótach myślowych, bo jak coś palniesz, to będziesz musiał potem tłumaczyć, o co ci chodziło, aż dojdziesz do bitwy pod Grunwaldem.
A tu, w Warszawie, wszedłem od razu w cudowne środowisko ludzi, którzy nagrywali „ITR”, czyli Jurek Dobrowolski, Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Marysia, plus wszyscy moi koledzy jazzmani. Raptem poczułem się tak szczęśliwy, że zaczął się karnawał – tango rozrywkowo-jazzowe. No i zostałem.

NAMYSŁOWSKI, PTASZYN

Czekało mnie dużo zajęć. Grałem na Fenderze w kwintecie Zbyszka Namysłowskiego, co wspominam z ogromnym sentymentem. Atmosfera była znakomita, mimo, że wszyscy znamy odwieczne iskrzenia między Zbyszkiem a Szakalem. Strasznie mnie to śmieszy, bo jest to zupełnie irracjonalne, a poza tym cholernie ich obu lubię. Grało się wspaniale, mimo, że nieraz były to dla mnie bardzo trudne rzeczy.

Równolegle działał Mainstream z Ptakiem, i to było okienko dla organów, które były dla mnie dużo ważniejsze niż fortepian. Ale to nie był dobry okres dla takiej muzyki.
Kończyła się właśnie epoka free, i kwintet Zbyszka znakomicie odzwierciedlał miękkie przejście od tych glutów do jazzu.

Mainstream natomiast, był z definicji konserwatywny i na 4/4, więc słyszało się pogardliwe recenzje typu „do tańca grają'”. Pamiętam zapowiedź Ptaka z JJ ’76: „Jak większość zespołów występujących na festiwalu, jesteśmy formacją eksperymentalną, a nasz eksperyment polega na tym, że nie robimy eksperymentów”.

W tamtym okresie, był to rzeczywiście eksperyment samobójczy. Środowisko jazzowe nie tolerowało wtedy takiej muzyki.
Równocześnie istniało Studio Jazzowe Polskiego Radia, orkiestra w dużym stopniu zdominowana pozostałościami po frytach.
Utrudniało mi to pracę nawet w taki przyziemny sposób, jak to, że realizatorzy, przyzwyczajeni do pianistów, grających łokciami, nagrywali Fendera niskim poziomem. A ja grałem normalnie. Hasło – Wynton Kelly. Jeżeli ktoś gra, tak jak on, to ja lubię fortepian. W związku z tym, wszędzie tam, gdzie grałem solówki, na nagraniu jest cisza. Słychać sekcję, a mnie nie ma, bo zabrakło muskułów.

STATKI

Pod koniec lat 70. zacząłem wyjeżdżać na statki. Objechałem cały świat, przekonałem się przez doświadczenie, że jest naprawdę okrągły, bo kiedy było przekraczanie linii zmiany daty na Pacyfiku, wszyscy spali, a ja nie. Poszedłem na górę i chciałem sprawdzić, czy statek nie zawraca. Nie zawrócił i wróciliśmy od drugiej strony.

Potem, przez trzy lata byłem w Polsce i grałem między innymi często z Air Condition Zbyszka Namysłowskiego. Bardzo było to sympatyczne. Zawsze to lubiłem, bo to była muzyka trochę w moją stronę, tzn. bliżej rocka, funky. Poza tym, towarzystwo zawsze było urocze – Krzysio Ścierański, no i Zbyszek, z którym czuję się jak z bratem.
W 1983 znów zacząłem wyjeżdżać. Powody były finansowe, bo wtedy była w Polsce straszna bryndza.

Wyjechałem do Norwegii, do knajpy, z której zostałem wyrwany na statek, potem przesiadłem się na inny.
I tak pływałem do 1991.
Było to coś wspaniałego, ogromnie to lubiłem, i bardzo przywiązałem się do mojego statku. Jestem za to wdzięczny mojemu przyjacielowi, Robertowi Koniarzowi.

KOMPOZYTOR

Czasem trzeba coś napisać, po to, żeby cię nie traktowano, jak przygłupa. Kompozytor – to brzmi dumnie. Poza tym, ZAIKS swój widzę ogromny!. Ale ja jestem kiepski wymyślacz melodii. Dla mnie kompozycja to jest jakaś całość, łącznie z orkiestracją. Nigdy w życiu nie wymyśliłem samej melodii, ot tak sobie, bo mi wpadła do głowy. Zaczynałem pisać partyturę od wstępu, niekoniecznie wiedząc, jaki będzie temat. Jeżeli wstęp był OK, można było dopisać do niego resztę.

Najważniejszy jest dla mnie jakiś groove, klimat, brzmienie itd. Temat to sprawa drugorzędna. A że jakiś musi być, no to piszę, ale się w nim nie zakochuję.

Pewnie dlatego nigdy nie lubiłem pisać kompozycji jazzowych na comba. Wszyscy to piszą, jest tego za dużo, i wszystko to brzmi, jak jakieś wypracowania, podobne do siebie rozwiązania jakichś zadań. Każdy chce być oryginalny, i zamiast szukać np. barwy w harmonii, zestawia ze sobą akordy tak, żeby zaskakiwały. No, rzeczywiście, zaskakują. I co z tego?
Może ja się mylę, ale zawsze uważałem, że muzyka powinna być przyjemnością, a nie karą za grzechy. Lubiłbym pisać melodie, gdyby mnie było stać na lush life.

ARANŻER

Lata 70. Po powrocie z emigracji, grałem w combach, komponowałem, aranżowałem, słowem, robiłem to wszystko, co do mnie wpływało.
Chętnie się wynajmuję. Nigdy w życiu nie zrobiłem czegoś sam od siebie, ot tak, do szuflady. Wierzę, że ludzie mają coś w rodzaju natchnienia. Przeraża mnie natomiast sposób, w jaki mówią o tym młodzi muzycy. Prawdziwy, zawodowy artysta, traktuje to, co robi, po prostu jako pracę, często bardzo ciężką.

Spotykałem się z niezwykle pochlebnymi dla mnie pochwałami, jeśli chodzi o moje aranże. Podkreślano, że ja jestem zdolny człowiek. To nie to. Pan Iksiński pisze jeden aranż przez dwa dni, a ja nad tym siedzę dwa tygodnie. W tym nie ma odrobiny romantyzmu, żadnego natchnienia. Jest to ciężka praca, polegająca na tym, żeby na dany takt, z czterdziestu możliwych wariantów, wybrać ten jeden, najlepszy.

CZARNA MUZYKA i EUROPEJSKIE SMĘDZENIE

Fascynowała mnie wtedy, jak i teraz, muzyka zdecydowanie czarna, z rytmicznym ciosem i dużą zawartością bluesa. Lista moich faworytów pokrywa się dokładnie z tym, co mówi w takiej sytuacji większość muzyków. Może różnimy się tylko tym, że ja jestem bardziej niż inni zakochany w Ellingtonie. Poza tym, mam wyraźny przechył w stronę rhythm & bluesa. Odkąd usłyszałem w 1964 „Papa’s Got a Brand New Bag”, moim idolem jest James Brown. Uwielbiam funkową grupę Maceo Parkera.

To są poważne sprawy.
Muzyka, której słuchałem, wywarła na mnie tak ogromny wpływ, że kiedyś grałem właściwie z potrzeby identyfikowania się z ludźmi, którzy ją tworzyli. Tak, jakbym mógł w ten sposób zapisać się do Klubu Czarnych Amerykanów, na zasadzie: „Chłopaki, ja razem z wami”.
Niestety, europejski jazzman zaznacza swoją obecność raczej w odwrotny sposób – stawia na koloryt lokalny. Bardzo mi się to nie podoba, bo jedynym kolorytem lokalnym, jaki uznaję za jazzowy, jest koloryt nowojorski. No, ale tu jest Europa.

Nie ma się więc co dziwić, że, mając taki gust, nie cierpiąc słowiańsko-skandynawskich smętków, mam trochę przechlapane. Upodobań nie zmienię, a grać coś wbrew swojej naturze, jakiś euro-jazz, którego nie trawię, to byłaby paranoja.
Więc jestem „z chłopakami”. Bywamy u siebie, jak mawiał Kurylewicz – oni u siebie, ja u siebie. Oni nic o tym nie wiedzą, a jakby się dowiedzieli, to by mnie poklepali, mówiąc: „Dobrze, Wojtusiu”. I tyle. No, bo cóż innego mieliby, bidulki, powiedzieć? Że się cieszą ze swojego rzecznika na górnym Mokotowie?

PIEREGORÓLKA

W pierwszej połowie lat 80. odbyła się moja duża trasa z big bandem Wiesia Pieregorólki. Miało to jednak bardzo lokalny zasięg. Nikt nawet nie zaprosił tam ludzi z „Jazz Forum”, nikt o tym nigdy ani słowa nie napisał. Tak, jak jubileusze wszystkich moich kolegów, odbywają się zawsze przy fajerwerkach, zdjęciach, plakatach i telewizjach, tak mój odbył się mniej więcej, jak imieniny u cioci. Chociaż miałem przyjemność pograć sobie z big bandem.
Ta przygoda zaowocowała wkrótce nagraniem płyty. Była to wielka przyjemność. Wielka sprawa, która, jak to u nas bywa, przeszła bokiem. Płyta wspaniała.
Jeżeli cokolwiek w życiu zrobiłem dobrze, oprócz paru grań na Hammondzie, które uleciały w przestrzeń, to było tym napisanie kilku aranży, szczególnie bigbandowych. Kocham big band, i wydaje mi się, że dosyć dobrze go czuję. Te aranżacje istniały od dawna – i oto miałem satysfakcję, że będą wreszcie zagrane i zarejestrowane.

TEATR

Tak się sympatycznie złożyło, jeszcze za życia dyrektora Hubnera, że w Teatrze Powszechnym wymyślono spektakl „Muzyka Radwana”. Były to piosenki Staszka Radwana. Lata 1985-1986. Teksty były tak dobrane, że ja raptem spostrzegłem, że ludzie zaczynają na to przychodzić, jak na misterium kontestacji politycznej.

Mieliśmy zaszczyt występować na scenie razem z aktorami, w trio, z Tomkiem Szukalskim i z „Małym”, którego czasami zastępowa! Piotrek Biskupski. Było to coś uroczego. Codzienne granie, co w moim życiu rzadko się zdarza, spowodowało, że wreszcie zaczęły mi się ruszać palce, i jakoś ta muzyka zaczęła iść do przodu.

Zaczęły pojawiać się nowe pomysły podczas grania. Okazało się, że nie jestem tuman, który zawsze wszystko wykonuje tak samo. Piosenki Radwana były w większości śpiewane w oryginałach przez chór, bądź przez solistów z fortepianem. Natomiast moim zadaniem było sparafrazowanie niektórych kompozycji i dopisanie czegoś, będącego rodzajem komentarza.

Zrobiłem wariacje na temat niektórych motywów z piosenek Radwana, i napisałem dwie swoje kompozycje.
To było, jak normalny koncert jazzowy. Ludzie bardzo uważnie słuchali, a poza tym, słuchali tego aktorzy. Zamiast czekać w garderobach na swoje wyjście na scenę, oni stali i gapili się, zupełnie, jak publiczność na koncercie rockowym.

Owocem tego grania w Teatrze Powszechnym było to, że Jan Borkowski wymyślił, żeby ten materiał nagrać dla Programu III.
I tak powstało trio Time Killers.

DOBRE DUSZKI – JAREK ŚMIETANA i LEVANDEK

Lata 90., czyli okres po statkach, można ująć bez chronologii – ciągle to samo.
Trzeba powiedzieć, że ja jestem potwornie leniwy. Nie przejawiam żadnej inicjatywy w załatwianiu sobie czegokolwiek. Jestem człowiekiem bez zmysłu organizacyjnego. Gdyby co jakiś czas ktoś mnie do czegoś nie zmuszał, to ja bym niczego nie robił.
Moim dobrym duszkiem okazał się Jarek Śmietana, który po prostu wziął mnie za uszy. Ja jestem Zającem, a zające bierze się za uszy.
Jarek zmusił mnie do działania.

Najpierw zrobiliśmy płytę niby-orkiestrową, „Ballads and Other Songs”. To było na syntezatorach, tylko parę instrumentów akustycznych zostało dogranych.
Potem nagraliśmy płytę „Phone Consultations”, z organami, taką klasyczną, „Blue-notowską’”, czym Jarek sprawił mi wielką przyjemność.
W końcu, płytę już prawdziwie orkiestrową – „Songs and Other Ballads”. Duże smyczki z fletami, obojami, harfami, waltorniami i big band. Była to straszna robota, ale o tyleż ogromna satysfakcja. Rzadko mówię o czymś, co zrobiłem, że jest dobre, że mam z tego satysfakcję.
To wszystko tylko dzięki Jarkowi, bo on mnie co jakiś czas zmusza do działań.
Drugim takim dobrym duszkiem jest Levandek – Zbyszek Lewandowski, który czasami organizuje trasy z Hammondem, co w tej chwili jest rzeczą karkołomną.

NIE LUBIĘ RZĄDZIĆ

Nie lubię rządzić, i nie lubię, kiedy ktoś mną rządzi. Kiedy patrzę na kolegów, którzy mają zagrać coś mojego, od razu myślę: a może im się to nie podoba? Pojawia się u mnie wtedy coś w rodzaju poczucia winy.
W ogóle nie lubię absorbować ludzi swoją osobą. Czuję się w tym niezręcznie.

Poza tym, lider musi umieć załatwić ludziom pracę, a ja nawet sobie nie potrafię załatwić najprostszych rzeczy. Dobijałoby mnie też granie ciągle z tymi samymi ludźmi i, nieuchronne w tej sytuacji, eksponowanie własnych spraw.

Zawsze patrzę podejrzliwie na jazzmanów, którzy za bardzo wysuwają się na pierwszy plan. Ostentacyjne eksponowanie własnej osoby nie raziło mnie u Davisa, ale u innych wydaje mi się niestosowne. Jakoś to się kłóci z moim odczuciem substancji jazzu. Wydaje mi się niemęskie. To, oczywiście, przejaskrawienie, ale jest jednak w takich zachowaniach jakiś element narcyzmu.

Owszem, bywam czasem liderem, ale to musi mieć stuprocentowe uzasadnienie muzyczne. Jeżeli jestem odpowiedzialny za coś, co wymyśliłem, potrafię to wyegzekwować. Ale bardzo nie lubię tego robić.

MARIA

To jest bardzo ważny wątek, kto wie czy nie najważniejszy – życiowo rzecz biorąc.
Maria twierdzi, że jest autorką małych głupot. Satyrykiem się nie czuje, bo rzadko kiedy „odbija rzeczywistość w krzywym zwierciadle”. Porusza się w swoim, zupełnie prywatnym, świecie absurdalnych, abstrakcyjnych skojarzeń. To, co pisze, dotyczy Polski tak samo jak wysp Hula Gula. Piosenek nie lubi pisać, chyba, że to jest czterdziesta wersja „Tico Tico”. Czasem musi coś napisać do mojej muzyki. Strasznie wtedy krzyczy.

Absurdalność jej tekstów jest autentyczna. To jest przedziwna sprawa, bo Marysia jest bardzo przytomną, rzeczową i twardo stojącą na ziemi osobą, a równocześnie jest w jej myśleniu przyzwolenie na każdy nonsens.
Wstałem kiedyś rano, zupełnie nieprzytomny, a ona właśnie wychodziła. Bardzo się spieszyła i pyta, czy nie mam dwudziestu siedmiu złotych.

Ja, kompletnie zaspany: „Nie, dwudziestosiedmiozłotówki nie mam”. Powiedziałem to, i dopiero wtedy do mnie dotarło: co ja bredzę? Ona na to, trochę zdziwiona: „To są dwudziestosiedmiozłotówki?”. No to konsekwentnie brnę dalej: „Są, tylko jest ich bardzo mało, bo komu akurat potrzeba dwadzieścia siedem złotych?’. „To ja nie wiedziałam” – mówi. Pełna powaga.

To jest jedna z setek sytuacji tego typu, którą akurat zapamiętałem. Ale zdarza się to codziennie.
Niedawno w telewizji pokazali jaszczurkę w bursztynie. Powiedzieli, że to ma czterdzieści milionów lat. – „To ona chyba już nie żyje” – zmartwiła się. Ja spadam z fotela. – „No co? Jak taka sensacja, że pokazują, to myślałam, że żyje. Bidula”.

Nałogowo nagrywamy filmy z telewizji. „Co ty za film rano nagrywałeś?”. „O Gilu Evansie”. „Aaa, myślałam, że coś dobrego”. To jest poezja.

Marysia, tak jak Colombo podczas każdej wizyty u podejrzanego musiał coś wspomnieć o swojej żonie, zawsze we wszystkich wywiadach mówi coś o mnie. Mam ogromną frajdę, że mogę jej się teraz zrewanżować.

PONTIAC

Lubię muzykę, i na pewno jest ona ważna w moim życiu, ale trudno mnie zaliczyć do pasjonatów, którzy mówią, że jest dla nich czymś najważniejszym. Jest tyle innych ciekawych rzeczy. Warto cieszyć się też Monty Pythonem czy Pontiakiem Trans-Amem. Zawsze fascynowały mnie sporty motorowe. To się, niestety, nie przekłada na umiejętności. Ja po prostu kocham ciekawe, nietuzinkowe samochody. Gdybym był bogaczem, kolekcjonowałbym je, a że nie mogę pochwalić się osiągnięciami muzycznymi, pochwalę się samochodem.

Ten mój Pontiac to bardzo rzadko spotykany model. Była to limited edition, tzw. Pace-Car, samochód przeznaczony w 1980 do otwierania i rozprowadzania wyścigów formuły Nascar na 500 mil. 4,9 litra turbo, V-8, czyli osiem cylindrów. Taki przepiękny potwór. Samochód, który je małe dzieci na śniadanie. Teraz jest w warsztacie, ale niedługo będzie jeździł. I to żwawo. Jak ktoś lubi przyspieszenie, powinien sobie pojeździć takim. Samochody japońskie i europejskie – to taczki w porównaniu z amerykańskimi.

HIP HOP i SALSA

Odkąd zainteresowałem się muzyką, bardzo lubiłem symfoniczną, a odkąd zainteresowałem się jazzem, zawsze lubiłem to, co ma w sobie jakiś element taneczności. Ostatni okres muzyki jazzowej, który budził mój entuzjazm, to był przełom lat 50. i 60.
Potem, im bardziej jazz stawał się muzyką koncertową, bardzo intelektualną i wyrafinowaną, tym mniej mi się podobał.

Im więcej rytmu, bluesa, im więcej czerni – tym dla mnie lepiej.
Jeśli chodzi o współczesny jazz, ten, który jest kontynuacją hard bopu, to muszę ze smutkiem stwierdzić, że ta muzyka też mnie nie kręci, może dlatego, że dwadzieścia lat temu w jazzie było znacznie mniej muzyków, a znacznie więcej indywidualności.
Dochodzę do tego, że z tym moim przechyłem rhythm and bluesowym dla mnie obecnie najbardziej wartościową muzyką jest hip hop. I nie dla tego, że mamy teraz rok 1998. Ja mam płyty z muzyką rapową z 1978. Już wtedy wyczuwałem w tym jakiś potencjał, i wiedziałem, że to się musi uczynić bardziej wyrafinowane.

Jeszcze powinienem powiedzieć, że kocham salsę. Jest to muzyka o niebywałej ekspresji i finezji rytmicznej, coś zupełnie wspaniałego. To uwielbiam.

PRZECIĘTNOŚĆ w MUZYCE

Teraz, odnoszę wrażenie, że jest po prostu za dużo ludzi i oni wszyscy strasznie walczą między sobą o to, żeby się znaleźć na jakichś eksponowanych miejscach. To paradoksalnie owocuje tym, że oni wszyscy grają prawie tak samo. Ja w tym nie widzę żadnej indywidualności. Wydaje mi się, że gdyby w tej chwili zaistniał taki Monk, to nie znalazłby miejsca w żadnym zespole. Powiedzieliby mu: „Panie, pan nie umiesz grać na fortepianie”. Nikt by nie dostrzegł jego indywidualności, jego szaleństwa. Czy taki Mingus na przykład.

Teraz nastała epoka fenomenalnej, ze sportową sprawnością, perfekcyjnej wręcz przeciętności. Tak, jak w opowiadaniu Mrożka. Była to historyka o geniuszach, którzy nadciągają ogromną falą, jedzą suchy chleb, popijają wodą, i na karteczkach piszą arcydzieła, po czym je rzucają, i robi się ich coraz więcej. Kończy
się to słowem „nadchodzą”. Kryzys przeludnienia.

PRACUSIE

Jest jeszcze jedna sprawa. Ja nigdy nie miałem szacunku dla ludzi, którzy doszli do czegoś ciężką pracą. Zawsze imponowali mi ci, którzy, robiąc coś bez wysiłku, robili to wspaniale. Na tej samej zasadzie nie mam największego szacunku, w ogóle jeśli chodzi o sztukę, dla nowatorów.

Największą moją sympatię budzą ci, którzy stwarzali coś, co było w porównaniu z tym nowatorstwem bardzo eklektyczne. Można to powiedzieć o Milesie. Dokonał wielu wspaniałych rzeczy, które w istocie były kompilacją różnych elementów. Gdyby to poddać analizie, można by się przyczepić, że nie ma w tym nic nowego. Jednak, czego się nie tknął, nabierało niezwykłej szlachetności.

Co się stanie z jazzem obecnym, nie mam pojęcia. Pewnie się jakoś z tego wyzwoli.
Zresztą, ludzie nie narzekają. To ja narzekam. Pewnie jest wszystko w porządku, tylko ze mną coś nie tak.

MŁODZIEŻ JAZZOWA

Czytam wywiady z rozmaitymi muzykami, i stwierdzam, że wśród tych młodych panuje jakieś nieprawdopodobne samochwalstwo. Czytałem w „Jazz Forum” wywiad z bardzo dobrym polskim muzykiem, który o swojej twórczości mówił, że „właściwie to Bóg przez niego przemawia”. Jak można nie mieć w sobie ani odrobiny pokory, skromności, wyważonego stosunku między sobą a resztą świata, i reklamować się w tak nachalny i jednocześnie grafomański sposób. Bóg daje mu natchnienie, a on tylko wychodzi na scenę, i spod jego palców – perełki, jedna piękniejsza od drugiej. Dotyczy to muzyka, który jest bardzo chwalony. Gra rzeczywiście dobrze, tylko udzielanie takich wywiadów świadczy, że coś w głowach u niektórych naszych panów nie tak.

Z drugiej strony, słyszę czasami jakąś muzykę, która jest znakomita. Jestem przekonany, że to Amerykanie, a okazuje się, że to są młodzi Polacy, których nazwisk nawet nie znam. Są znakomici, zawodowi, na światowym poziomie. To jest pokolenie prawdziwych jazzmanów.
Zupełnie inaczej było u nas. Myśmy byli w zasadzie miłośnikami jazzu, byliśmy plastykami, filmowcami, amatorami muzyki. Uczyliśmy się grać na instrumencie, grając jazz. Ci ludzie, wychodząc ze szkół muzycznych, mają fenomenalne przygotowanie techniczne. Jest bardzo wielu innych wspaniałych, a ja nie znam ich nazwisk.

PRZEKLĘCI WYDAWCY i KRYTYCY

Moje kontakty z fonografią to istny horror.
W 1973 PSJ wydał, niezaakceptowaną przeze mnie, fatalną wersję „Moving South”. Właściwa wersja nigdy nie została wydana. A szkoda, bo, nie oceniając jej poziomu, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że byłaby to jedyna płyta w swoim rodzaju. Nigdy nie słyszałem czegoś, co by ją przypominało. Dobra czy zła – takiej płyty po prostu nie ma.

Potem, nie ukazał się „Mainstream Live” z Akwarium, bo ktoś zgubił taśmę.
Następnie, panowie Górski i Kęcik wydają płytę „Time Killers”, w ogóle nam za nią nie płacąc.

Kolejny łaskawca to niejaki Sobóla, który wydaje „Time Killers” na CD. Dostał wszystko za darmo, wytłoczył nie wiadomo w jakiej ilości, i nigdy nie dostaliśmy od niego ani złotówki. Dał nam po jednym egzemplarzu autorskim!

Od 1985, wspólnie z panią Marią Wasowską, usiłujemy doprowadzić do wydania moich jazzowych nagrań kompozycji Jerzego Wasowskiego. Wszyscy nas spławiają, bo dla kolesi z wytwórni płytowych taka produkcja to zeszłoroczne kartofle.

Gowi wydaje „Phone Consultations”, płacąc nam tak nędzną jałmużnę, że nawet nie zdradzę wysokości kwoty, żeby sobie nie robić tyłów. Płaczą, że nie mogą więcej zapłacić, bo płyty się nie sprzedają. A ja się potem dowiaduję, że sobie tłoczą kolejne nakłady, z czego my, oczywiście, g… mamy.

Obywatel Popek wydaje płytę Polish Jazz Quartetu, na której wkład kompozytorski i wykonawczy podzielony jest fifty-fifty, między Ptakiem a mną. Płyta nosi tytuł „Jan Ptaszyn Wróblewski” i jest napisane, że wszystkie kompozycje są Ptaszyna. Pan Bogdan Chmura pisze entuzjastyczną recenzję, zachwycając się moimi kompozycjami, w przeświadczeniu, że są dziełem Ptaszyna. Kończy ją wykrzyknikiem: „Ptaku, jesteś wielki!”. Ja też uważam, że to jest Wielki Ptak, ale nie lubię, kiedy nawet mojego największego przyjaciela chwali się za coś, co zrobiłem akurat ja, nie on. Naprawdę, nie trzeba chwalić Ptaka za moje kompozycje, bo jego własne też są dobre. No, ale w tym przypadku to nie wina recenzenta tylko tego Popka.

Recenzent natomiast wprawił mnie w zdumienie, pisząc o płycie „Songs and Other Ballads”. Nie jest rzeczą muzyka recenzować recenzentów, ale ponieważ pan Chmura narzeka, że solówki na płycie są nałożone, muszę się odezwać, bo jest to zarzut absurdalny. Ciekawe gdzie p. Bogdan znalazł współczesną wielkoorkiestrową produkcję, w której soliści graliby „na setkę” z orkiestrą. Może jest coś takiego, ale płyta ze smyczkami, fletami, waltorniami, harfą i big bandem to nie jest nagranie kwartetu z klubu! Tu chodzi o coś innego, i kto jak kto, ale recenzent powinien się trochę orientować w takich sprawach.

Pan Chmura łaskawie obdarzył mnie tytułem profesora. To miłe i za nominację bardzo dziękuję, ale myślę, że potencjalny nabywca płyty chciałby się raczej dowiedzieć czegoś o muzyce. Czy ładna, czy brzydka, ma jakiś klimat, czy nie, w jakiej estetyce jest utrzymana itd. O tym raczej niewiele. Można się za to dowiedzieć, że „pomyślano o wejściach solistów”. A cóż to znaczy? Gałczyński napisał: „O co chodzi, nie wiem sam, ale sercem Polską gram”. To tak, jakby stwierdzić, że artysta nie spóźnił się na nagranie i miał umyte nogi.

Poza tym, ani słowa o tym, co w przypadku tej produkcji najważniejsze, że zrobiliśmy z Jarkiem płytę, nawiązującą do typowo amerykańskiej, zupełnie nie uprawianej w Europie formuły. Oprócz Grand Standard Orkiestry Ptaszyna, nigdy nie było w Polsce takiej płyty. A tu – kilka zdawkowych zdań, tak, jakby kilku muzyków, ot tak, po prostu, weszło sobie do studia, i coś tam nagrało.
Całe szczęście, że płyt nie nagrywa się dla recenzentów. Trochę gorzej, że oni o nich piszą.

KULTURA na WOLNYM RYNKU

Oprócz tego, mamy w Polsce prawdziwy wielki świat! Salony i zawodowe pieniądze. Prawdziwy polski rynek płytowy – PolyGram, Sony, BMG, Warner, i jak ich tam zwał. I tam dopiero wieje grozą. Rządzą tym panowie i władcy – trzydziestoletnie japiszony, przysłane tutaj z Zachodu, żeby robić kasę. Niestety, Amerykanin w Warszawie nie ma już wdzięku Amerykanina w Paryżu. Kryteria artystyczne nie mają dla niego większego znaczenia.

W tym środowisku mówi się o muzyce, używając terminów „marketing”, „rynek”, „ranking”, „promocja”, „charyzma”.
Wymóżdżona papka, adresowana do gawiedzi, staje się normą w telewizji i radiu. Znikają z programów wartościowe pozycje, bo mają małą „oglądalność” lub „słuchalność”. Piękna polszczyzna!

Okazuje się, że wcale nie potrzeba dyktatury proletariatu, żeby lud miał swoje igrzyska. Paradoksalnie, przychodzi to do nas właśnie z tego Zachodu, który przez dziesięciolecia uważaliśmy za kolebkę wysokiej kultury i wyrafinowanej cywilizacji. Ironia losu.
Naszą kulturę czekają ciężkie czasy. Obecne rządy energicznych mięśniaków doprowadzą do upadku wielu wartościowych rzeczy, które już się z tego nie podźwigną.

Po śmierci Stalina, komuniści nie zamierzali wyrządzać polskiej kulturze aż takiego zła, jakie może się stać jej udziałem przez to, że amerykańscy biznesmeni od płyt i telewizji urządzają sobie nad Wisłą republikę bananową. Komuniści bali się wolnomyślicieli, ale mieli w podświadomości zakodowaną instrukcję, że kultura nie może umrzeć z głodu. Wykorzystywali ją, oczywiście, do celów propagandowych, i cierpiało z tego powodu wielu ludzi, ale per saldo komuniści pomagali kulturze.

Teraz wymyślono, że kultura ma podlegać prawom wolnego rynku. Jest to pomysł barbarzyński. Ta zasada dotyczy zresztą także innych dziedzin życia. Słabszych należy zepchnąć do rowu. Liczy się tylko pieniądz.
Jeżeli na tym polega wolność, to ja chętnie wypisałbym się z tego raju. Niech by mnie nawet ktoś pouciskał. Nie za mocno, oczywiście.
A teraz jestem w trasie bluesowej, z Guitar Workshop Leszka Cichońskiego i Carlosem Johnsonem z Chicago. Gram sobie muzykę, do której nie trzeba mieć wyćwiczonego „Giant Steps”. I jest mi z tym bardzo dobrze. Można sobie pofunkować, trzeba tylko wszystko przetransponować z B-dur do A-dur, a potem jest już sama przyjemność…

Na podst. https://www.psjazz.pl/…/wywiad-wojciech-karolak-1998.pdf
Fot. Andrzej Rumianowski, Muzeum Jazzu