Zbigniew Namysłowski. Ostatnie pożegnanie.


Oprac. Andrzej Rumianowski fot. Andrzej Rumianowski


2 marca rok 2022, przed godziną 13:00. Dom Pogrzebowy Powązki Wojskowe, Warszawa
fot. Andrzej Rumianowski

Wieńce przed urną z prochami Zbigniewa Namysłowskiego, Dom Pogrzebowy Powązki Wojskowe, Warszawa.
fot. Andrzej Rumianowski

Żałobnicy zgromadzeni w Domu Pogrzebowym na Powązkach Wojskowych w Warszawie.
fot. Andrzej Rumianowski

Mistrzem ceremonii był, widoczny przy mikrofonie Tomasz Tłuczkiewicz,
który pożegnał Zmarłego w imieniu Jana Ptaszyna-Wróblewskiego, a potem własnym.
Zmarłego żegnali także: Katarzyna Langer, Janusz Majewski, Stanisław Fiałkowski i Jan Karpiel-Bułecka.
fot. Andrzej Rumianowski

Druga część ceremonii pogrzebowej miała miejsce na Starych Powązkach.
Wieniec od Prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego i Rodziny.
fot. Andrzej Rumianowski

Zanim ruszył orszak, rozległa głośna pieśń nowoorleańska: „St. James Infirmany„, w wykonaniu Brass Federacji.
fot. Andrzej Rumianowski

Część rzeszy żałobników zgromadzonych przed grobem Zbigniewa Namysłowskiego.
Po prawej stronie rodzina zmarłego, po lewej górale z Zakopanego.
fot. Andrzej Rumianowski

Wieńce na grobie Zbigniewa Namysłowskiego.
fot. Andrzej Rumianowski

Przy grobie głośno rozbrzmiewały nowoorleańskie standardy:
Tin Roof Blues„, „Oh, when the Saints go marching in” i „Mack the knife” w wykonaniu zespołów:
The Warsaw Dixielanders i Brass Federacji.
fot. Andrzej Rumianowski

Zbyszkowi zagrali górale. Od lewej:
Stanisław Trebunia-Tutka, Jan Karpiel-Bułecka, Stanisław Michalczak, Piotr Majerczyk.
fot. Andrzej Rumianowski

Żegnaj Wielki Mistrzu. Nie wszystek umarłeś, pozostała piękna muzyka.
fot. Andrzej Rumianowski


 

2. marca 2022 roku, o godzinie 13.00Domu Pogrzebowym na Warszawskich Powązkach Wojskowych rozpoczęła się ceremonia pożegnania saksofonisty, kompozytora, aranżera, flecisty, puzonisty, pianisty, wiolonczelisty i wieloletniego pedagoga Zbigniewa Namysłowskiego.

Mistrzem Ceremonii był Tomasz Tłuczkiewicz, który pożegnał zmarłego w imieniu własnym i Jana Ptaszyna Wróblewskiego (obecnego, lecz nie czującego się na siłach). Oto tekst pożegnania:

Przepraszam, że nie mówię tego osobiście, ale po prostu nie dałbym rady.
Niewielu jest ludzi, których znałem tak długo jak Zbyszka. 65 lat. Wspaniałych, naznaczonych setkami koncertów, nagrań, wydeptywaniem nowych ścieżek w muzyce. Czasu niezmarnowanego.

Do jazzu trafił Zbyszek trochę przypadkiem. Jako chłopak pragnął być motorniczym, ale jazz jakby specjalnie czekał na Niego. Kogoś, kto napisze wielki rozdział i pociągnie za sobą innych.
Poznaliśmy się, na drugim festiwalu w Sopocie. Byliśmy młodzi, ambitni, głodni życia. Świat stał przed nami otworem. Zbyszek, wówczas jeszcze puzonista i wiolonczelista już wiedział czego chce, co zamierzał grać.

Nie minęło sześć lat, a stał się postacią pierwszoplanową. Muzykiem kompletnym, liderem, na którego wszyscy się oglądają. Pamiętam Jazz Jamboree w 1963 roku. To wtedy stał się wielki. Bardzo krótko zastanawialiśmy się czy to nie pojedynczy przebłysk. Ale nie. Gdy tylko sięgnął szczytu, już go nigdy nie opuścił. Bo miał w sobie to coś, co jedni nazywają weną, talentem, my – profesjonalizmem, wiedzą, konsekwencją, zaś wszyscy – duszą.

Zbyszek był artystą z krwi i kości, świadomym, cierpliwym, pewnym tego co robi. Nie ulegał modom, nie dopasowywał się do obowiązujących nurtów. Sam je współtworzył, dyktował warunki. Nie zrobił przy tym żadnego fałszywego kroku. Już od połowy lat 60 wszyscy oglądali się na niego, słuchali co gra i świadomie lub nie czerpali z jego pomysłów.

Otwarcie mówiliśmy, że jest naj. Kiedy budowałem Studio Jazzowe Polskiego Radia z zamiarem zapraszania do nagrań najlepszych naszych solistów, nazwisko Zbyszka trafiło na moją listę jako pierwsze. Bez niego ten projekt po prostu nie mógłby się odbyć. I kiedy dziś patrzę wstecz na te nagrania, to widzę, że bez jego udziału nie byłyby tym samym. Wszędzie pozostawiał po sobie trwały ślad. Stawał się „jazdą obowiązkową” każdego naszego jazzmana.

Miał wyjątkowe podejście do grania. Nigdy niczego nie zostawiał przypadkowi. Przypominam sobie, jak przyszedł kiedyś na sesję. Wszystko było przygotowane, podkłady nagrane, tylko siąść i grać. Ale Zbyszek najpierw długo studiował nuty, potem cichutko zaśpiewał pod nosem cały temat, następnie dwukrotnie przećwiczył palcowanie na saksofonie i dopiero wtedy po prostu był gotów. Każde granie i każdy występ traktował poważnie i w każdym dawał z siebie wszystko.

I zawsze miał jakiś pomysł, którym zaskakiwał. Dziś można wyliczać bez końca jego dokonania: Udział w „Astigmatic”, „Winobranie”, „Kuyaviak goes funky”, „Namysłowski i górale”. Gdzie by się nie obrócić słychać jego wpływ.

W każdym z nas jest trochę Zbyszka. Tak trwale wpisał się w naszą jazzową rzeczywistość, stał się jej tak istotną częścią, że kiedy odszedł nie mogliśmy temu dać wiary, bo przyjęliśmy, że będzie wieczny. I w sumie jest. Należy do nielicznego grona muzyków nieśmiertelnych. Gdyby chcieć wymienić wszystkie jego osiągnięcia, opisać jego styl, zdefiniować wpływ, jaki wywarł, wywiera na innych, zrecenzować kompozycje, ocenić grę wystarczy powiedzieć krótko: Zbyszek Namysłowski.

Jan Ptaszyn Wróblewski

Tak pożegnał Zbigniewa Namysłowskiego własnymi słowami Tomasz Tłuczkiewicz

Jestem fanem Zbyszka, jazzfanem od 60 lat, od „Blues Shmues” i Jazz Rockers, przez całe moje świadome życie. Niby nie byliśmy ze sobą bardzo zżyci, zanadto onieśmielała mnie jego wielkość.. i skromność.
A jednak był jednym z najważniejszych ludzi w moim życiu. Gdyby nie on, nie był bym tym kim jestem. Nie jestem w tym jedyny. To samo mogą powiedzieć o sobie tysiące, dziesiątki tysięcy fanów Zbyszka, jazzfanów, którzy zawdzięczmy mu ten szczególny dar, co odróżnia nas, fanów od nieobdarowanych nim profanów, ale przede wszystkim na zawsze połączył nas w wielką rzeszę wtajemniczonych, na całe życie natchnionych miłością do jazzu, w fanklub Zbyszka Namysłowskiego. To w imieniu tego klubu Go żegnam.

Na początku tego natchnienia był dźwięk, jego ton bogaty jak dzwon nabrzmiały znaczeniem. Dźwięk, który przykuwa uwagę, nie pozostaje obojętnym. Potem jego fraza, pewnie wymierzona, zwinna, niezłomna. Ton i fraza tworzą głos, brzmienie, niezrównane brzmienie saksofonu Zbyszka.
Jego niepohamowana, zniewalająca uroda wynika z pewnej szczególnej jakości, właściwej tylko największym mistrzom. Po angielsku nazywa się to „Urgency”, co od biedy można przełożyć jako „intensywność”. Jej skutkiem jest niezachwiane przekonanie, że oto słyszymy głos, który ma do powiedzenia coś najważniejszego, niecierpiącego zwłoki i nie waha się tego powiedzieć. Taki głos raz usłyszany zostaje w uszach na całe życie.

Zbyszek miał coś więcej niż głos, miał cały swój język i swój styl. Jego język objawił się wtedy, kiedy zdecydował się opowiedzieć własne opowieści, zagrać własne kompozycje. Było to na Jazz Jamboree 1963. Debiut jego kwartetu uważam, za Janem Ptaszynem, za przełom w jazzie w naszym kraju, za akt założycielski tzw. „Polskiej szkoły jazzu”. Był mistrzem Polski w jazzie i mistrzem jazzu w Polsce. Wszystko co u niego swojskie, jest na wskroś jazzowe. Usłyszał swing, blue notes i call and response w piosenkach z Podhala, Mazowsza, Podlasia i Kujaw. Sięgnął po polskie obywatelstwo dla jazzu i jako pierwszy nasz jazzmen przemówił własnym głosem, własnym językiem, we własnym stylu. Jego przekłady tego co uniwersalne na to co swojskie i tego co swojskie na uniwersalne stawiają Go w jednym rzędzie z największymi w panteonie naszej muzyki: Szymanowskim, Karłowiczem, Moniuszką, Szopenem.

Na koniec refleksja, bardzo osobista, ale być może nieobca także innym, jak ja weteranom-fanom Zbyszka. Oto wraz z nim odchodzi moja młodość. Bez jego chłopięcej postury, zawadiackiej miny i figlarnego uśmiechu, a przede wszystkim bez oczekiwania, że znowu po raz pierwszy usłyszę jego nowy utwór, nową płytę, nowy zespół, nie czuję się już tym samym człowiekiem, który zobaczył Go po raz pierwszy ze Stompersami, po raz pierwszy słuchał „Piątawki”, „Pięknej Loli kwiatu Północy” i „OlMan River” z płyty- kroniki Jazz Jamboree 1963.
Nie jestem tym samym człowiekiem, który na Jazzie nad Odrą wchodził do „Pałacyku” przez okno, bo drzwi zabarykadował tłum, który ściągnął tam na wieść, że pewnie na jamie zagra Namysłowski, ani tym, który kilkanaście lat później zobaczył go w blond fryzurze afro na schodach w tym samym „Pałacyku”, ni stąd ni z owąd, bo wiadomo było, że wciąż mieszka w Nowym Jorku. Ani tym, kto 6 lat później wybrał się z Jego kwartetem na Kubę…
Nie będzie już „pierwszych razów” ze Zbyszkiem, a to właśnie „pierwszyzną” stoi młodość.
Było, minęło, nie wróci. Jedyne co możemy zrobić, aby nie całkiem minęło, to słuchać i grać, grać i słuchać i grać, grać i słuchać, słuchać i grać muzykę Zbigniewa Namysłowskiego. Zbyszku, zostań z nami!

Tomasz Tłuczkiewicz

Pożegnanie Katarzyny Langer dyrektorki Szkoły na Bednarskiej

Odszedł nie tylko wspaniały człowiek i artysta, ale także zaangażowany pedagog, który wykształcił pokolenia muzyków w sekcji jazzu Szkoły Muzycznej przy Bednarskiej.

Zbigniew Namysłowski był 30 lat temu jednym z twórców pionierskiego wydziału jazzu w naszej szkole (czyli Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. F. Chopina w Warszawie), unikalnego w całym szkolnictwie muzycznym II stopnia w Polsce.

Od 2011 roku przez osiem lat prowadził na Bednarskiej zespół Bednarska Superband złożony z najzdolniejszych uczniów Sekcji Jazzu i Policealnego Studium Jazzu. Na przestrzeni tych lat swoją mistrzowską ręką wykształcił ponad 40 osób, z których znakomita większość, to aktywnie działający muzycy na polskiej i międzynarodowej scenie jazzowej.

Był nauczycielem niezwykle lubianym i szanowanym przez młodzież, która ogromnie doceniała jego wiedzę, doświadczenie, pasję i oddanie muzyce. Był wzorem pedagoga – zawsze punktualny, zaangażowany i przygotowany. Zapraszał do współpracy każdego młodego instrumentalistę, dla zespołu pisał nowe i niełatwe kompozycje. Możliwość pracy ze Zbigniewem Namysłowskim była dla uczniów nie tylko nauką, przyjemnością, ale olbrzymią nobilitacją.

Jego Superband występował na wielu koncertach szkolnych, festiwalach, przez pięć lat z rzędu zapraszany był na Festiwal Jazz Rally w Dusseldorfie, gdzie odnotował duże sukcesy. Uczniowie i absolwenci często brali także udział w festiwalu jazzowym Jazz Camping na Kalatówkach w Zakopanem, którego założycielem i dyrektorem był Zbigniew Namysłowski.

W 2016 roku odbył się wyjątkowy koncert z nagraniem live w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie. W dwuczęściowym koncercie pod dyrekcją i z udziałem Zbigniewa Namysłowskiego zaprezentowały sią dwa składy Superbandu – jeden złożony z ówczesnych uczniów i drugi, złożony z absolwentów szkoły.

Nagrane kompozycje Mistrza w jego autorskich aranżacjach w komplecie z partyturami i nutami dla każdego instrumentu zostały wydane w dwupłytowym albumie, który jako nieoceniony materiał dydaktyczny i wizytówka Bednarskiej jest dostępny dla wszystkich szkół muzycznych w `Polsce.

W imieniu całej społeczności szkolnej, a w szczególności braci jazzowej chcę wyrazić wdzięczność za to, że Zbigniew Namysłowski – wielki mistrz i ikona polskiego jazzu zostawił cząstkę siebie na Bednarskiej. Jesteśmy dumni z tego, że zgodził się na propozycję pracy w naszaj szkole. że wniósł olbrzymi wkład w edukację młodzieży i rozwój nauki jazzu.
Głośno i z szacunkiem będziemy o tym mówić.

Tak, brakuje Go, ale na zawsze pozostanie z nami w dźwiękach, nutach, a przede wszystkim w sercach i pamięci.

Katarzyna Langer